266 stron fantastycznej analizy tematu braku mieszkań w granicach możliwości uboższej i najuboższej warstwy polskiego społeczeństwa i cztery strony, które obniżyły moją ocenę tego reportażu. Jednak najpierw był grom z nocnego nieba. Jakieś dwa miesiące temu trafiłem na audycję Trójki pt. Klub Trójki. 50-minutowa audycja odbyła się dzień przed oficjalną datą wydania Trzynastu pięter - 11 sierpnia 2015 roku. To, w jak fantastyczny sposób poprowadził rozmowę redaktor Michał Nogaś i jak sprawnym mówcą jest Filip Springer po pierwszym wysłuchaniu wgniotło mnie w łóżko (bo audycji słuchałem do snu).
Doszło do tego, że owej audycji do snu słuchałem co drugą noc. W końcu postanowiłem kupić książkę Filipa Springera. To kolejna pozycja, którą sobie dawkowałem. Gdybym się rozpędził, połknąłbym 13 pięter w dwa popołudnia.
Pierwsza połowa reportażu to opowieść o warszawskim mieszkalnictwie czasów dwudziestolecia międzywojennego. Trzy elementy są bardzo uderzające w tej części: Po pierwsze przedstawienie piętnastu utrudzonych lat walki ludzi-społeczników, na których czele stał Teodor Toeplitz, którzy jako nieliczni nie byli nastawieni na zyski ponad stan najbiedniejszej, robotniczej warstwy warszawskiego "mieszczaństwa". To ostatnie słowo w cudzysłowie, ponieważ warunki życia owego mieszczaństwa urągały godności człowieka. Trud i prawne problemy piętrzone przez zarządzających stołecznym ratuszem po prostu aż biją czytelnika po oczach.
Po drugie: brutalna statystyka podana przez Springera - mianowicie, owe 15 lat walki z warszawską bezdomnością, zostało przez autora ujęte w liczby. Wszystkie spółdzielcze działania Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej czasów międzywojnia to ledwie 5% wszystkich mieszkań wybudowanych w Polsce międzywojnia. Springer: Na dobrą sprawę, można ich pominąć w historii polskiego budownictwa, bo są to jakieś pojedyncze procenty.
I wreszcie po trzecie: Połowa reportażu to bardzo dokładne zarysowywanie historii Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. 120 stron naprawdę wnikliwej historii mieszkaniowego kapitalizmu sprzed niemal stu lat. I jako czytelnik dostałem w łeb obuchem, podobnie jak Warszawa dostała niemieckimi bombami w 1939 roku. Zero rozpisywania się. 20 lat walki z bezdomnością klasy robotniczej i jeb! Z trzystu wybudowanych tu z takim mozołem mieszkań nie ostanie się nawet połowa. Ich drewniane konstrukcje zapłoną jasnym płomieniem. Do końca wojny dotrwa tylko osiem budynków. I koniec. Nie ma przebacz. Nie ma moralizowania. Jest wojna.
Na kolejnych stronach dostajemy obraz typowego, trzynastopiętrowego budynku, w którym namalowany mamy charakterystyczny polski misz-masz. Są mieszkania własnościowe kredytowane, są mieszkania wynajmowane, są czynszowe mieszkania w kamienicy, która zmieniła właściciela, są mieszkania własnościowe bez kredytu. Z każdym kolejnym piętrem szczęka podczas czytania tych historii opadała mi coraz niżej. Wszystkie te opowieści są po prostu bezbrzeżnie smutne. Zawsze ktoś musi mieć w czymś interes, bo inaczej jaki jest tego sens? Największe wrażenie zrobiły na mnie dwie historie: pierwsza o urzędniczych kurwach pijących kawusię: "Irenka, słyszałaś? Pan chciałby kupić mieszkanie na Potrzebnej". A zza ściany taki śmieszek i odpowiedź: "Przecież oni się stamtąd zaraz będą wyprowadzać, to co on chce kupować?". A to było prawie rok przed tym, jak się dowiedzieliśmy o tych nowych właścicielach. Pomyślałem, że im się coś pomyliło i poszedłem.
Druga: Jaki interes władze miasta mają w tym, że pozwalają ludziom wynajmować lokale użytkowe i traktować jak lokal mieszkalny? Dobroduszność urzędnicza? Zapomnijcie! Może się wydawać, że taka dobroduszność nie istnieje:
Gdyby wynieśli meble po tej starszej pani i udostępnili lokal jako mieszkanie, to dostawaliby za nie regulowany czynsz (niski, do którego samorząd musiałby dopłacać). Kilkaset złotych, nie więcej. Plus kłopot z lokatorem, gdyby ten nie chciał płacić. Eksmisje, mieszkania zastępcze, same problemy. A tak, to zmieniają status lokalu i wystawiają na licytację. Kto da więcej, ten bierze, o cenie najmu decyduje rynek, a nie jakaś głupia ustawa o ochronie lokatorów i inne pierdoły. No i jak się im najemca znudzi albo będzie kłopotliwy, to wypowiadają umowę i do widzenia. Żadnej ochrony lokatora, żadnego problemu, a pieniądze do budżetu miasta płyną. Bajka.
Jak dotąd - 254 strony wybitnego reportażu. I nadszedł czterostronicowy wpis na temat uwłaszczenia mieszkań spółdzielczych. Nie wierzyłem w to, co czytam:
Od 1989 roku w Polsce przekazano w prywatne ręce trzy miliony mieszkań, które stanowiły własność państwa, to znaczy były majątkiem komunalnym, spółdzielczym bądź zakładowym. Uznano jednak, że lepiej będzie, jeśli trafią w ręce swoich mieszkańców.
- To był największy transfer własności w dziejach Polski - mówi Kirejczyk.- Przeprowadzony pod hasłem sprawiedliwości społecznej, ale ze sprawiedliwością w mojej opinii niemający zbyt wiele wspólnego. Bo uwłaszczenie polegało na wyprzedaniu publicznego majątku za psi grosz. Ktoś kto po wojnie został zakwaterowany w przedwojennym apartamentowcu na Mokotowie, mógł wykupić zajmowany lokal na podobnych zasadach co mieszkaniec popegeerowskiej zabitej dechami wsi albo blokowiska na obrzeżach Wałbrzycha. Ale tylko ten z Warszawy może dziś swoje mieszkanie sprzedać za gigantyczne pieniądze i żyć jak rentier.
Zabił mnie po prostu fragment o uwłaszczeniu. Przez 250 stron autor pisze o tanich, nieekonomicznych wynajmach, a przy tanim, nieekonomicznym, nierentownym czynszu mieszkań uwłaszczonych coś Filipowi Springerowi nie pasuje. Samorząd przecież pomoże dopłacać mieszkańcom do czynszu. I Springer pyta: po co samorządom taki balast? I w tym momencie chciałem jebnąć książką o kafelki mojego, wykupionego "za psi grosz" mieszkania spółdzielczego. A taki rentier z Warszawy to jakiś pojedynczy procent i w gruncie rzeczy jest tak nieistotny względem wielkości problemu, że spokojnie można by go pominąć w gąszczu Wałbrzyszan.
Gość pisze o międzywojniu i niemal natychmiastowej potrzebie tanich czynszy za mieszkania, by wyciągnąć bezdomnych z tej czarnej dziury, w jakiej się znaleźli. Przypomnę, że mowa o bezdomnej klasie robotniczej, która pracuje. Pracuje właśnie za taki psi grosz także w roku 2017. Przez 250 stron Filip Springer bezbłędnie wytyka pazerność na zysk. Wszyscy w reportażu Springera są pazerni: deweloperzy, wynajmujący śmierdzące klitki Janusze z wąsem i samorządy, które mieszkań nie budują, a wynajmują za horrendalną stawkę. I wówczas jak manna z nieba spada lokatorom możliwość wykupu swoich spółdzielczych mieszkań za przysłowiową złotówkę.
Jest to tak naprawdę pierwszy program pomocy lokatorom, gdzie miasto pomaga ludziom i nie oczekuje z tego zysku i ten program kogoś boli. Paranoja! I jeśli komuś się noga powinie, to taki ktoś nie ląduje na zimnym bruku, nie jest eksmitowany w pizdu z górą długu na barkach. Czeka na zapewnienie lokalu socjalnego. Jaki argument przytacza Filip Springer do tego, że wykupy za złotówkę są błędem?
Jak ktoś już w jakim lokalu zamieszka, to trudno go stamtąd eksmitować.
Wie pan co, panie Filipie? A nie taki jest cel mieszkalnictwa? Najpierw przez 90% tekstu punktuje pan idealnie nieludzkie traktowanie ludzi przedzierając się przez eksmisje i hordy bezdomnych, a na koniec pan dopierdala farmazon o trudności pozbycia się lokatora. Ewidentne rozdwojenie jaźni. O to chyba chodzi w tej piramidzie potrzeb. Mieszkanie jest podstawową potrzebą i dzięki wykupowi za złotówkę i ochronie lokatorów, nie zobaczy pan już Hal Mirowskich okresu międzywojnia.
(...) wykastrowano mentalnie całą generację, wmawiając jej, że kredyt to jedyne rozwiązanie. Mieszkanie przestało kojarzyć się z obywatelskim prawem. Ludzie uwierzyli, że zaspokojenie tej potrzeby zależy tylko od ich ciężkiej pracy. Jeśli nie mają gdzie mieszkać, to znaczy, że zbyt słabo się starają.
Właśnie dlatego po stokroć wolę swoje spółdzielcze uwłaszczenie za złotówkę, gdzie możliwość bezpiecznego dachu nad głową jest moim obywatelskim prawem.
I jeszcze jeden cytat: Przydałoby się założyć rodzinę, mieć dzieci, kupić mieszkanie i samochód i żyć poważnie. Stać się dorosłą. - pisze w emocjonalnym liście do redakcji Gazety Wyborczej Joanna K. - Nie chcę czuć presji, że powinnam pracować, zarabiać, kupować. Zmienić się. Spoważnieć. Nie chcę czuć, że jestem dorosła, nie chcę być jak moi rodzice. Dorosłość źle mi się kojarzy.
Oczywiście dzięki audycji w Trójce i Trzynastu piętrom wiem, jaki rodzaj mieszkalnictwa autorowi jest najbliższy. Wynajem. I dlatego autora boli uwłaszczenie. Proszę w tym miejscu autora, aby się nie obawiał. TBS-y może są jeszcze w powijakach, ale (przynajmniej w moim mieście) są widoczni. Budują czteropiętrowce zaraz obok mojego mieszkania na dziesiątym piętrze, które wykupiłem za "psi grosz". Do 254 strony jest to reportaż wybitny (9/10).
.
OCENA: 8/10 (rewelacyjna)
TYTUŁ: 13 pięter
AUTOR: Filip Springer
WYDAWNICTWO: Czarne
ILOŚĆ STRON: 288
ROK: 2015
Prezent urodzinowy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz