czwartek, 6 kwietnia 2017

nierecenzja: TADEUSZ BOROWSKI w studni stalinizmu

Felieton Studnia stalinizmu jako preludium do omówienia (oj, zagalopowałem się: do opisania wrażeń po lekturze opowiadań) twórczości Tadeusza Borowskiego. Pierwsze, co chcę zrobić, to z góry przeprosić autora (felietonu oczywiście) za to, że poniżej umieszczam pełny tekst. Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego nie podałem tylko zajawki wypowiedzi i nie poproszę czytelników, aby się ze Studnią stalinizmu zapoznali posiłkując oryginalnym źródłem?
Otóż Studnia stalinizmu – jak już wspomniałem – jest felietonem. Żywotność felietonu jaka jest, każdy widzi – od jednego numeru magazynu do następnego, i po pół roku o felietonie mało kto już pamięta. Taki to dziwkarski charakter tego rodzaju pisania... niemalże jak z prostytutką: wjeżdżasz z taką do lasu i tylko na chwilę zapamiętujesz twarz, bo przecież najbardziej interesują cię dolne partie ukraińskiej kurtyzany, a i przygoda z nią trwa jakieś 30 minut. Identycznie (przez chwilę) pamiętasz tekst felietonu i tak samo krótko masz do niego dostęp.

Przytoczony tekst Jerzego Pilcha dłużej dostępny był w zbiorze felietonów Pociąg do życia wiecznego

Niestety książka została wydana dekadę temu i dziś zostają jedynie aukcje w popularnym serwisie, bo wznowienia brak. A przedrukowałem owy tekst Pilcha dlatego, że po lekturze Studni stalinizmu poprzysiągłem w końcu zapoznać się z kilkoma opowiadaniami Tadeusza Borowskiego.

Przeczytałem... i poczułem się tak, jakbym dostał mokrą ścierą w ryj... Ale o tym w kolejnym wpisie.



JERZY PILCH - STUDNIA STALINIZMU

Kiedy jakiś czas temu wziąłem do ręki opasłe dzieło Si­mona Sebaga Montefiore Stalin. Dwór czerwonego cara, uczyniłem to bez specjalnego przekonania i w poczuciu aroganckiej wyższości: przecież to są sprawy, o których wie się wszystko. Rzecz okazała się frapująca, obfita w ogromną ilość nowych wiadomości i szczegółów.
Studnia stalinizmu jest o wiele głębsza, niż się wydaje zachłannie i od lat z niej rozmaite ciemne nauki czerpią­cym amatorom takim jak ja. (Niech przy okazji nikomu nie przychodzi do głowy, że konstruuję jakiś żenujący dowcip o nagłej aktualności w obecnych czasach lektur stalinow­skich. Co innego retoryczna recydywa tonacji gomułkowskiej, co innego stalinowski to tal w pełnej krasie). Chodzi po prostu o to, iż raz po raz pokazują się rzeczy ciekawe: nie bez napięcia szykuję się do rychłej lektury książki Sołomona Wołkowa Stalin i Szostakowicz; kończę lekturę Nie­znanego Stalina Roja i Żoresa Miedwiediewów - brałem się do tego z podobnym sceptycyzmem jak do Dwora czerwo­nego cara; rzecz może tak frapująca nie jest, ale pewne stali­nowskie szaleństwa i obsesje, specjalnie naukowe obsesje generalissimusa, uchwycone są głębiej niż w analizach do­tychczasowych - nie dziwota: autorzy do nieznanych do­tąd dokumentów mieli dostęp.

Nawiasem: specjalnie osobliwe wrażenie zrobiła na mnie informacja, że Trofim Łysenko „do końca życia - umarł w 1976 - brał czynny udział w pracach Akademii Nauk i kierował eksperymentalną stacją badawczą pod Moskwą, gdzie prowadził badania nad wpływem różnych czyn­ników na dziedziczność roślin i zwierząt". Jakoś dziwnie pomyśleć, że u nas korozja zżerała berliety, przejściowe trudności w zaopatrzeniu dawały znać o sobie, ekipa Gier­ka wchodziła w schyłkową fazę, Wajda kręcił Człowieka z marmuru, wybuchały Ursus i Radom, a w podmoskiew­skim laboratorium Trofim Łysenko po staremu krzyżował arbuza z pomidorem.
Dziwnie, a może nie dziwnie? Może w tym jest nie dziw­ność, a sedno sprawy: niepojęcie długie, a może i wieczne życie bohaterów stalinowskich czytanek? Może istnienie takich widm wymowniejsze jest - bo bardziej zawiłe - od życia oprawców, śmierci ofiar?
Do tegoż rzędu książek raz jeszcze penetrujących stud­nię stalinizmu bestsellerowym, jak się zdaje, trybem we­szło wydane w tych dniach dzieło Anny Bikont i Joanny Szczęsnej Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu (wy­dawnictwo Prószyński). Nie będę ukrywał, że odnotowuję pojawienie się tej blisko sześciusetstronicowej pracy (du­żego formatu) na długo przed jej dokładnym przeczyta­niem, a nawet po dokładnym przeczytaniu jednego tylko rozdziału. Ale jeśli całość jest taka jak ten (13) rozdział: „Uciekł tam, gdzie mógł, czyli zagadka śmierci Tadeusza Borowskiego" - to wyrazy uznania należą się autorkom bezsprzecznie. (Może nawet należą się im one choćby za ten tylko rozdział? Sprawdzę to).
Od razu też wyjaśniam, że zagadka śmierci Borowskie­go to nie jest jakaś moja, obsesyjnie spędzająca mi sen z po­wiek, zagadka. Mam szczery i najgłębszy podziw dla pro­zy tego pisarza i - ma się rozumieć - wielkie poczucie żalu, że tej miary talent do wieku i poziomu mistrzowskie­go - poziomu wielkich realistów - nie doszedł, bo nie do­żył. (Taki sam żal można mieć do Opatrzności w sprawie życia i pisania Zbigniewa Uniłowskiego). Taki sam, ale też całkiem inny: autor Wspólnego pokoju umarł na gruźlicę - Borowski zginął przez przypadek? Popełnił samobójstwo? Utonął w bardzo czarnej studni stalinizmu?


Bikont i Szczęsna gromadzą wszystkie dotychczasowe wersje, relacje i ustalenia i spośród wszystkich dotychcza­sowych wersji, relaqi i ustaleń najściślej zbliżają się do od­powiedzi na pytanie: co się w gruncie rzeczy zdarzyło 1 lipca 1951 roku w maleńkim mieszkaniu Marii i Tadeu­sza Borowskich przy ulicy Kaliskiej w Warszawie? Zbliżają się do odpowiedzi) nie udzielają odpowiedzi definityw­nej - tej udzielić niepodobna. Nikogo przy umierającym pisarzu nie było, toteż nikt nigdy jasno nie odpowie: czy byle jaki czajnik wykipiał, woda zalała prymitywną kuchen­kę gazową i drzemiący na kanapie pisarz umarł nieszczęśli­wym zbiegiem okoliczności, czy też on sam wszystkie te okoliczności sprokurował i na wszelki wypadek dołożył jeszcze blokadę wentylatora?
Po latach i zwłaszcza w obliczu zgromadzonych przez autorki świadectw nie wydaje się to aż tak ważne. Chciał­bym być dobrze zrozumiany: nie lekceważę faktów, nie chciałbym, by śmiertelny zamęt, jaki wokół życia autora Pożegnania z Marią czyniła stalinowska rzeczywistość, zo­stał unieważniony. Ale jasno widać, że Borowski był w stronę śmierci wychylony mocno, cały czas i z licznych powodów. A kto jest w stronę śmierci przekonująco wy­chylony, ku temu i ona - prędzej czy później - skutecznie się wychyli.
Mocno brzmi przytoczona w rozdziale relacja Aleksan­dra Wata: „W najgorszych latach terroru wielu, bardzo wielu przychodziło do mnie potajemnie na zwierzenia.

Także komuniści i to czołowi. Żywym należy się dyskrecja. Z umarłych myślę, że mam prawo, że nawet powinienem wymienić Tadeusza Borowskiego, wielkiego zaiste prozai­ka. (...) Ostatecznie rozczarował się do komunizmu w Ber­linie Wschodnim. Boleśnie było patrzeć, jak tym świetnym pisarzem wysługiwali się, jak chłopcem na posyłki, komu­nistyczni grafomani. (...) Gdy ostrzegałem go, że grozi mu kliniczna schizofrenia, dowodził, że w gruncie rzeczy po Oświęcimiu nie jest w stanie żyć; że oszałamia się komuni­zmem, który jest dla niego ersatzem samobójstwa. Niedłu­go potem słowa wprowadził w czyn, tragiczny protagoni­sta polskiego losu".
Gotowość pewnych formuł jest tu oczywiście „zbyt go­towa", ale dochodziły (a może raczej w ich skład wcho­dziły) silne depresje, instytucjonalne, a nawet agenturalne uwikłania, romans intensywny i tragiczny, zdeptanie gard­ła własnej pieśni, temperament sinusoidalny, parę innych tragizmów - to wszystko plus oświęcimskie ukąszenie sprawiało, że o śmierci musiał Borowski rozmyślać niepo­równanie częściej od innych i nieporównanie częściej niż inni jej wypatrywać. W takiej sytuacji nie ma wielkiego znaczenia, czy kurek z gazem jego palce przekręciły, czy też obrócił się on sam. W maleńkim (jak studnia?) pokoju przy Kaliskiej napięcie rozmaitych, widzialnych i niewi­dzialnych okoliczności było takie, że nie tylko kurek z ga­zem mógł się sam poruszyć.


[Jerzy Pilch – listopad 2006]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz