Felieton Studnia stalinizmu jako preludium do omówienia (oj,
zagalopowałem się: do opisania wrażeń po lekturze opowiadań) twórczości
Tadeusza Borowskiego. Pierwsze, co chcę zrobić, to z góry przeprosić autora
(felietonu oczywiście) za to, że poniżej umieszczam pełny tekst. Dlaczego to
zrobiłem? Dlaczego nie podałem tylko zajawki wypowiedzi i nie poproszę
czytelników, aby się ze Studnią stalinizmu zapoznali posiłkując oryginalnym źródłem?
Otóż Studnia stalinizmu – jak już wspomniałem –
jest felietonem. Żywotność felietonu jaka jest, każdy widzi – od jednego numeru
magazynu do następnego, i po pół roku o felietonie mało kto już pamięta. Taki
to dziwkarski charakter tego rodzaju pisania... niemalże jak z prostytutką:
wjeżdżasz z taką do lasu i tylko na chwilę zapamiętujesz twarz, bo przecież
najbardziej interesują cię dolne partie ukraińskiej kurtyzany, a i przygoda z nią trwa jakieś 30 minut. Identycznie
(przez chwilę) pamiętasz tekst felietonu i tak samo krótko masz do niego dostęp.
Przytoczony tekst Jerzego Pilcha dłużej dostępny był w
zbiorze felietonów Pociąg do życia wiecznego.
Niestety książka została
wydana dekadę temu i dziś zostają jedynie aukcje w popularnym serwisie, bo
wznowienia brak. A przedrukowałem owy tekst Pilcha dlatego, że po lekturze Studni
stalinizmu poprzysiągłem w końcu zapoznać się z kilkoma opowiadaniami
Tadeusza Borowskiego.
Przeczytałem... i poczułem się tak, jakbym dostał mokrą
ścierą w ryj... Ale o tym w kolejnym wpisie.
JERZY PILCH - STUDNIA STALINIZMU
Kiedy jakiś czas temu wziąłem do
ręki opasłe dzieło Simona Sebaga Montefiore Stalin. Dwór czerwonego cara, uczyniłem to bez specjalnego
przekonania i w poczuciu aroganckiej wyższości: przecież to są sprawy, o
których wie się wszystko. Rzecz okazała się frapująca, obfita w ogromną ilość
nowych wiadomości i szczegółów.
Studnia stalinizmu jest o wiele
głębsza, niż się wydaje zachłannie i od lat z niej rozmaite ciemne nauki
czerpiącym amatorom takim jak ja. (Niech przy okazji nikomu nie przychodzi do
głowy, że konstruuję jakiś żenujący dowcip o nagłej aktualności w obecnych
czasach lektur stalinowskich. Co innego retoryczna recydywa tonacji gomułkowskiej, co innego stalinowski to tal w pełnej krasie). Chodzi po prostu o to, iż
raz po raz pokazują się rzeczy ciekawe: nie bez napięcia szykuję się do rychłej
lektury książki Sołomona Wołkowa Stalin
i Szostakowicz; kończę lekturę Nieznanego
Stalina Roja i Żoresa Miedwiediewów - brałem się do tego z podobnym
sceptycyzmem jak do Dwora czerwonego
cara; rzecz może tak frapująca nie jest, ale pewne stalinowskie szaleństwa
i obsesje, specjalnie naukowe obsesje generalissimusa, uchwycone są głębiej niż
w analizach dotychczasowych - nie dziwota: autorzy do nieznanych dotąd
dokumentów mieli dostęp.
Nawiasem: specjalnie osobliwe
wrażenie zrobiła na mnie informacja, że Trofim Łysenko „do końca życia - umarł
w 1976 - brał czynny udział w pracach Akademii Nauk i kierował eksperymentalną
stacją badawczą pod Moskwą, gdzie prowadził badania nad wpływem różnych czynników
na dziedziczność roślin i zwierząt". Jakoś dziwnie pomyśleć, że u nas korozja
zżerała berliety, przejściowe trudności w zaopatrzeniu dawały znać o sobie,
ekipa Gierka wchodziła w schyłkową fazę, Wajda kręcił Człowieka z marmuru, wybuchały Ursus i Radom, a w podmoskiewskim
laboratorium Trofim Łysenko po staremu krzyżował arbuza z pomidorem.
Dziwnie, a może nie dziwnie? Może
w tym jest nie dziwność, a sedno sprawy: niepojęcie długie, a może i wieczne
życie bohaterów stalinowskich czytanek? Może istnienie takich widm wymowniejsze
jest - bo bardziej zawiłe - od życia oprawców, śmierci ofiar?
Do tegoż rzędu książek raz
jeszcze penetrujących studnię stalinizmu bestsellerowym, jak się zdaje, trybem
weszło wydane w tych dniach dzieło Anny Bikont i Joanny Szczęsnej Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu
(wydawnictwo Prószyński). Nie będę ukrywał, że odnotowuję pojawienie się tej
blisko sześciusetstronicowej pracy (dużego formatu) na długo przed jej
dokładnym przeczytaniem, a nawet po dokładnym przeczytaniu jednego tylko
rozdziału. Ale jeśli całość jest taka jak ten (13) rozdział: „Uciekł tam, gdzie
mógł, czyli zagadka śmierci Tadeusza Borowskiego" - to wyrazy uznania
należą się autorkom bezsprzecznie. (Może nawet należą się im one choćby za ten
tylko rozdział? Sprawdzę to).
Od razu też wyjaśniam, że zagadka
śmierci Borowskiego to nie jest jakaś moja, obsesyjnie spędzająca mi sen z powiek,
zagadka. Mam szczery i najgłębszy podziw dla prozy tego pisarza i - ma się
rozumieć - wielkie poczucie żalu, że tej miary talent do wieku i poziomu
mistrzowskiego - poziomu wielkich realistów - nie doszedł, bo nie dożył.
(Taki sam żal można mieć do Opatrzności w sprawie życia i pisania Zbigniewa
Uniłowskiego). Taki sam, ale też całkiem inny: autor Wspólnego pokoju umarł na gruźlicę - Borowski zginął przez
przypadek? Popełnił samobójstwo? Utonął w bardzo czarnej studni stalinizmu?
Bikont i Szczęsna gromadzą
wszystkie dotychczasowe wersje, relacje i ustalenia i spośród wszystkich
dotychczasowych wersji, relaqi i ustaleń najściślej zbliżają się do odpowiedzi
na pytanie: co się w gruncie rzeczy zdarzyło 1 lipca 1951 roku w maleńkim
mieszkaniu Marii i Tadeusza Borowskich przy ulicy Kaliskiej w Warszawie?
Zbliżają się do odpowiedzi) nie udzielają odpowiedzi definitywnej - tej
udzielić niepodobna. Nikogo przy umierającym pisarzu nie było, toteż nikt nigdy
jasno nie odpowie: czy byle jaki czajnik wykipiał, woda zalała prymitywną
kuchenkę gazową i drzemiący na kanapie pisarz umarł nieszczęśliwym zbiegiem
okoliczności, czy też on sam wszystkie te okoliczności sprokurował i na wszelki
wypadek dołożył jeszcze blokadę wentylatora?
Po latach i zwłaszcza w obliczu
zgromadzonych przez autorki świadectw nie wydaje się to aż tak ważne. Chciałbym
być dobrze zrozumiany: nie lekceważę faktów, nie chciałbym, by śmiertelny
zamęt, jaki wokół życia autora Pożegnania
z Marią czyniła stalinowska rzeczywistość, został unieważniony. Ale jasno
widać, że Borowski był w stronę śmierci wychylony mocno, cały czas i z licznych
powodów. A kto jest w stronę śmierci przekonująco wychylony, ku temu i ona -
prędzej czy później - skutecznie się wychyli.
Mocno brzmi przytoczona w
rozdziale relacja Aleksandra Wata: „W najgorszych latach terroru wielu, bardzo
wielu przychodziło do mnie potajemnie na zwierzenia.
Także komuniści i to czołowi.
Żywym należy się dyskrecja. Z umarłych myślę, że mam prawo, że nawet powinienem
wymienić Tadeusza Borowskiego, wielkiego zaiste prozaika. (...) Ostatecznie
rozczarował się do komunizmu w Berlinie Wschodnim. Boleśnie było patrzeć, jak
tym świetnym pisarzem wysługiwali się, jak chłopcem na posyłki, komunistyczni
grafomani. (...) Gdy ostrzegałem go, że grozi mu kliniczna schizofrenia,
dowodził, że w gruncie rzeczy po Oświęcimiu nie jest w stanie żyć; że oszałamia
się komunizmem, który jest dla niego ersatzem samobójstwa. Niedługo potem
słowa wprowadził w czyn, tragiczny protagonista polskiego
losu".
Gotowość pewnych formuł jest tu
oczywiście „zbyt gotowa", ale dochodziły (a może raczej w ich skład wchodziły)
silne depresje, instytucjonalne, a nawet agenturalne uwikłania, romans
intensywny i tragiczny, zdeptanie gardła własnej pieśni, temperament
sinusoidalny, parę innych tragizmów - to wszystko plus oświęcimskie ukąszenie
sprawiało, że o śmierci musiał Borowski rozmyślać nieporównanie częściej od
innych i nieporównanie częściej niż inni jej wypatrywać. W takiej sytuacji nie
ma wielkiego znaczenia, czy kurek z gazem jego palce przekręciły, czy też
obrócił się on sam. W maleńkim (jak studnia?) pokoju przy Kaliskiej napięcie
rozmaitych, widzialnych i niewidzialnych okoliczności było takie, że nie tylko
kurek z gazem mógł się sam poruszyć.
[Jerzy Pilch – listopad 2006]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz