środa, 18 stycznia 2023

ANNA GERMAN - WRÓĆ DO SORRENTO?... [wrażenia]

Tomasz Raczek we wstępie wznowienia tej książki pisał o  pierwszym jej wydaniu jako o autobiografii formatu skromnej, rozpadającej się broszury, którą zaczytywano, niemal wyrywając ją sobie z rąk - a był rok 1970. Dziwne, bo trzymam wznowienie Instytutu Wydawniczego Latarnik, które pojawiło się na rodzimym rynku książkowym w trzydziestą rocznicę śmierci German (2012) - i (wypożyczone z biblioteki) po dekadzie wygląda podobnie - może trochę grubsza objętościowo, a rozpada się identycznie, jak ta sprzed pół wieku: rozkleja się to (bo, kurde, klejone, a nie szyte), grzbiet pogięty, kartki trzymające się na kawałkach taśmy klejącej (a w zasadzie odpadającej)... No i to nie jest autobiografia. Zdecydowanie nie. Wspomnienia to max, co może z tego być; i to wspomnienia dotyczące wyłącznie sceny (z napomknięciem ledwie faktu studiowania geologii na instytucie Bieruta we Wrocku). 12 lat śpiewania, wyjazdów, koncertów, wypadku i rekonwalescencji to po prostu nie może być autobiografia.


Z czym kojarzy się data 14 lutego? Z dniem zakochanych oczywiście. 14 lutego 1936 roku w Urgenczu (Uzbecka RS) przyszła na świat Anna German i nikt dziś o tym nie pamięta, póki nie zajrzy do Wikipedii. To samo stało się z datą śmierci Kaczmarskiego - 10 kwietnia 2004. Z czym dziś kojarzy się 10 kwietnia? No właśnie... Z "elitą narodu", jak nazywa się  środowisko spijających sobie z dzióbków (a raczej z kieliszków) zakłamanych polityków i całe to towarzystwo sprzedajnych politruków z ich otoczenia.

Anna German - Rosjanka urodzona w Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich, Polka z wyboru i zaangażowania. A cóż to za zaangażowanie? W naukę języka. Z mamą i babcią przyjechała do Szczecina w 1946 roku, czyli przygodę z językiem polskim zaczęła jako dziesięciolatka. W jej śpiewaniu i mówieniu po polsku nie ma krzty charakterystycznego rosyjskiego akcentu. Nauczyła się polskiego perfekcyjnie. Jej mama - Irma - nigdy do końca nie była w stanie pozbyć się tych wschodnich naleciałości. Za to kiedy słucham wypowiedzi Anny - styl, sposób mówienia i do pewnego stopnia akcentowanie poszczególnych słów jako żywo przypominają mi mówienie Czesława Niemena. Oboje pochodzili z ziem przylegających do Rosji, ale językowo zupełnie innych. O ile nasiąknęli kulturą i sztuką rosyjską (gdzie pewnie bardziej znało się wiersze Jesienina, niż Mickiewicza), o tyle językowo byli "niepodlegli" (Niemen "zaciągał" jeszcze, kiedy przybył do Trójmiasta, o czym wspominał w filmie Krzysztofa Mogowskiego Jacek Federowicz, ale Wydrzycki szybko zniwelował ów "wschodni znak rozpoznawczy). Anna German skwapliwie wykorzystała także swój dar poligloty: rozmowy po rosyjsku, polsku, włosku czy angielsku nie stanowiły dla niej bariery komunikacyjnej.

 


Umiłowanie pieśni rosyjskich było dla Anny German (podobnie jak w przypadku Niemena) kartą przetargową w jej międzynarodowej karierze (a w zasadzie międzynarodowym koncertowaniu). Z miejsca stała się jedną z flagowych pieśniarek, które z nagrywaniem i wyjazdami zagranicznymi nie miały najmniejszego problemu. German wydawała się być w portfolio KC PZPR, jako duma Polski ludowej, którą warto i należy promować na zachodzie - takie wrażenie zostawiły na mnie te wspomnienia.

O ile mówi się, że repertuarowo nie śpiewała popeliny, że te piosenki zawsze "były o czymś", to po lekturze Wróć do Sorrento?... mam wrażenie, że owszem - nie śpiewała piosenek, których nie czuła - ale to, gdzie śpiewała, nie bardzo ją zajmowało. Taki casus Gałczyńskiego trochę, który swego czasu pisał kolejny wiersz nie wiadomo gdzie, ale przynajmniej wiadomo po co - "piszę, by zarobić ździebełko, na bułeczkę i masełko". Gałczyński kochał pisać, German kochała śpiewać, a to gdzie się mieli ze swoją sztuką pokazać, grało trzecioplanową rolę. O ile Festiwal Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze to była impreza zakrojona na skalę ogólnopolską (podobnie do Sopotu i Opola - od biedy Interwizję też w ten worek mogę włożyć), to śpiewanie na  koncercie galowym z okazji 53. rocznicy powstania Armii Radzieckiej, albo na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu jest dla mnie sygnałem, że German miała gdzieś sytuację społeczno-gospodarczo-polityczną kraju, w którym żyła, bo będąc niemalże wizytówką socrealizmu i władz PRL, represje gospodarcze sięgnęły ją wyłącznie w temacie braku mieszkania w Warszawie (podobnie zresztą jak Niemena) - w początkach kariery rzecz jasna - bo kiedy kupiła dla babci i mamy dom, mogła sobie żyć jak pączek w socjalistycznym maśle. I niby mimochodem autorka zastrzegła: (...) zarobki piosenkarza traktującego swoją pracę uczciwie i z pełnym poczuciem odpowiedzialności, któremu obca jest chałtura i zasada: wszystko dobre, za co płacą, nie odbiegają od dochodów średnio sytuowanego Polaka (...).

Z treści wspomnień Anny German wyjawił mi się właśnie nieco chałturniczy sposób prowadzenia kariery - chałtura repertuarowa? Na pewno nie. Jednak chałtura w miejscu, czasie i okolicznościach, w których niejednokrotnie decydowała się pieśniarka występować, bije wielokrotnie ze stronic tej książki. Kiedy więc dziś tu i ówdzie zdarza mi się czytać internetowe wpisy na temat mało kojarzonej piosenkarki i w sumie jej cichej śmierci, która nie odbiła się jakimś głośnym echem w środku stanu wojennego, to przynajmniej mogę przypuszczać, dlaczego stało się tak, że to dopiero rosyjski serial z 2012 roku na nowo delikatnie przypomniał tę zdolną piosenkarkę poprzedniej epoki. I w gruncie rzeczy jednostajny materiał pieśniarskiego pop music stylu lat 50., 60., i 70. zamknął Annę German w przebrzmiałej już epoce wschodniej piosenki.



Wielo- wielo-, wielokrotne tournee czy to do USA, Kanady czy Francji, Włoch, Australii nie wiązały się z utrudnianiem wyjazdów piosenkarce przez służby. Bo zawsze wracała, bo nie chciała uciekać, bo pustynno-tundrowe widoki Taszkentu ni jak miały się do górzysto-leśno-bałtyckiego krajobrazu PRL, do którego uciekała z Uzbekistanu. A przecież z dobrze opanowanym włoskim, czy angielskim, miała możliwość poszukać szczęścia przed żelazną kurtyną. Zupełnie pod górkę miała w tej kwestii Karin Stanek, która miała oficjalny zakaz opuszczania kraju - otóż babcia i siostra Karin na stałe mieszkały w RFN i rodzina mieszkająca w Bytomiu również wnioski o wyjazd złożyła. Z obawy, że Karin wyjedzie i nie wróci do Polski, zamknięto jej drogę do kariery poza granicami kraju. A jedyny wypływ Stanek do Stanów na pokładzie MS "Stefan Batory" w 1966 roku doszedł do skutku dzięki zapewnieniom Jana Wojewódki, który zagwarantował, że Karin wróci do Polski. I znów osobowość Anny German krzyżuje mi się z osobowością Niemena, który dał kiedyś "dobrą radę" Krzysztofowi Krawczykowi patrząc na to, z czym musiał borykać się Trubadur, kiedy zapragnął jawy o amerykańskiej karierze - a było to coś w ten deseń: Krzysiu, do Stanów to se możesz pojechać po instrumenty dla zespołu, po sprzęt. Kupić, zwiedzić i wrócić. Publiczność masz tu, w Polsce. Anna mogła liczyć na publiczność taką, na jaką liczył też Niemen: publiczność socjalistyczną, publiczność zza żelaznej kurtyny - polską, rosyjską, radziecką w zasadzie.

Wyjazdów do Polonii Kanadyjskiej i Amerykańskiej, German zaliczyła aż cztery - w tym ten pierwszy, wiekopomny nie tyle wyjazd, a wypływ: dziewięć dni na wodzie na pokładzie statku MS "Stefan Batory". Występy w stylu "śpiewające polskie rakiety" i reszta. Solistki miały pociągnąć zainteresowanie - jeśli nie śpiewaniem, to wyglądaniem na scenie: Katarzyna Bovery, Ewa Demarczyk, Anna German, Katarzyna Sobczyk, Karin Stanek... - petardy rodzimego mikrofonu, seksbomby ludowej ojczyzny. O sześciu dniach "polskiego" sztormu na marcowym Atlantyku w roku 1966, krążą niemal legendy - o pijusach i żarłokach, którym nie straszna choroba morska i wieczne kołysanie:

Anna German: Nie mogę nie wspomnieć przy okazji o najprzyjemniejszym wyjeździe zagranicznym. Był nim wyjazd z trzydziestoosobową grupą artystów do USA i Kanady. Właściwie przyznam się od razu, chodzi mi nie o pobyt na terenie USA i Kanady, tylko o samą podróż „Batorym”. Ilekroć spotykam się z uczestnikami tego tournee - zawsze wspominamy z rozrzewnieniem naszą podróż tym statkiem. Wspólne posiłki, niebiańskie desery, grę w bingo, a nawet 9° w skali Beauforta. Zajmowałam kajutę wraz z Kasią Bovery. Ja na dole, Kasia na górze. Przez sześć dni szalał sztorm na oceanie. Nasza kajuta mieściła się na górnym pokładzie, a jednak fale z łoskotem uderzały w okna - przepraszam, w iluminatory. Wszystko fruwało po kajucie - kremy, perfumy (ustawione przedtem pięknie przed lustrem), książki, pantofle, krzesła. Wszystko, co nie było przymocowane do podłoża. Nie mogłyśmy, niestety, zaprowadzić porządku. Leżałyśmy grzecznie na plecach w swoich kojach, uważając pilnie, by z nich nie wypaść. Każde, nawet najlżejsze uniesienie głowy groziło natychmiastowym udaniem się (galopem) do łazienki. 

O, dużo deserów ominęło nas z Kasią w ciągu tych sześciu dni. Ale nie wszystkim ocean dał się tak dotkliwie we znaki. Podobno nawet wtedy, gdy cały salonik w jadalni świecił pustkami - zjawiali się regularnie i punktualnie: pan Władysław Jakubowski i pan Lucjan Kydryński. I to nie w celach towarzyskich. Odznaczali się niezmiennie doskonałym apetytem.

Karin Stanek: Na szczęście znosiłam dobrze kołysanie statku, ale żal było patrzeć na tych, których natychmiast chwyciła choroba morska. Z naszej grupy najgorzej czuła się Ania German i biedna w czasie całej podróży nie wychodziła ze swojej kajuty. Obserwowałam innych pasażerów i stwierdziłam, że niektórzy z nich nie opuszczają prawie barku - "tankowali" od rana do wieczora, twierdząc, że jak coś się wydarzy, to chociaż w takim stanie tego nie odczują. Podziwiałam ich szczerze, że potrafili przez tyle dni wysiedzieć przy kieliszku, nie trzeźwiejąc ani na chwilę. Ale prawdziwy cyrk rozpoczął się dopiero wtedy, gdy wpłynęliśmy na Atlantyk. Pogoda raptownie się zmieniła, słońce zakryły chmury i zerwał się wiatr, którego siła rosła z minuty na minutę. Nie było wątpliwości, że zbliżał się sztorm. To, co działo się potem, trudno opisać. Na pokład wyjść nie było wolno, bo groziło to zdmuchnięciem do wody, po korytarzach snuli się szarzy ze strachu i mdłości pasażerowie, obijając się od ściany do ściany - niełatwo było zachować równowagę, tak kołysało, Ci, którzy nie musieli spędzać czasu w toalecie, spieszyli do baru, zapełnionego już po brzegi. 

Każdy zalewał robaka; w kieliszku topił swój strach. (...) sama nie wyglądałam najlepiej, tkwiłam w swojej kajucie i nawet nie mogłam zająć się czytaniem, bo Kasia Sobczyk, która mieszkała ze mną, raz po raz wydawała dzikie okrzyki i biegała w wiadome miejsce. (...) Najgorsze były noce. Ciemno, przerażająco, słychać tylko wyjący wiatr i skrzypiący statek...

----

Tajemnicę Białego Anioła oczywiście obejrzałem. Do całej listy faktograficznych nieścisłości dorzucę jeszcze od siebie postać Renato - kierowcy. Otóż serialowy Renato łączy w sobie dwie osoby, które faktycznie pomagały Annie German we Włoszech: Ranucio Bastoni - asystent, kierowca, dziennikarski impresario; oraz Renato Serio - kierowca czerwonego samochodu mknącego po włoskiej Autostradzie Słońca, pianista i aranżer utworów przygotowanych na konkurs piosenki w Neapolu.

Rozbudowane sceny w San Remo robią wrażenie, natomiast pominięcie w serialu drugiego festiwalu - w Neapolu - jest czymś mało zrozumiałym, jeśli wiemy, że to za swój neapolitański występ Anna German otrzymała tamtejszego muzycznego Oscara za rok '67...

Anna w trakcie pracy nad książką (1969 rok)
.
.
.
OCENA: 6/10 (dobra)

TYTUŁWróć do Sorrento?... Moja historia
AUTORAnna German
WYDAWNICTWO:   Instytut Wydawniczy Latarnik
MIASTO: Warszawa
ILOŚĆ STRON:  240
 ROK WYDANIA:  2012
 
 
Egzemplarzy wypożyczony z biblioteki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz