Tę książkę kupiłem tak dawno temu, że nie pamiętam już, z którego kosza ją wyciągnąłem. Skłaniam się ku Carrefourowi, ale równie dobrze mogła to być swego czasu Biedronka lub działający wówczas w miarę sprawnie hipermarket Tesco. Pewny jestem jednego: ceny. Okładkowa 39.90 (w tym 5% VAT) została zaklejona czymś typu wiosenne/jesienne książkobranie - 9.99 zł. Wziąłem, bo Brzozowicz ją napisał. Dodatkowym atutem był fakt, że kolega Rogowieckiego napisał ją o sobie. Kolejnym to, że Grzegorz Brzozowicz to spiritus movens zarówno duetu Kayah & Bregović, jak i muzycznych zjawisk upowszechniających w Polsce twórczość bałkańską - najpierw Yugoton, następnie dwie części Yugopolis. Sięgając teraz po Resortowe dziecko rock'n'rolla, obawiałem się trochę przeciętności, której doświadczyłem w czasie lektury biografii Wojciecha Cejrowskiego, którą to swego czasu popełnił dziennikarz Brzozowicz. Impuls zabrania z półki akurat tego tytułu był jednak silniejszy: słuchałem akurat singla z dwoma wersjami piosenki Ach, proszę pani, gdzie Maciej Maleńczuk zaprezentował swój utwór w towarzystwie i aranżu kubańskiego pianisty - Rei'a Ceballo. Zaglądam do wkładki singla, a tam wypisane - koproducent: Grzegorz Brzozowicz. Hmmm... Czyli pan autor rozpowszechnił w tym BMG troszkę więcej muzycznych zjawisk niż wyłącznie Bregovicia i Yugotony...
Wytwórnia BMG/Zic-Zac to w ogóle mało rozpowszechniony okres kariery i twórczości Pana Maleńczuka. W 1999 roku pojawia się w sprzedaży album Pudelsów - Psychopop. To w tamtym momencie Maciej Maleńczuk doświadcza pierwszych na tak szeroką skalę wizyt w telewizji - polsatowski Tok Szok tego najlepszym przykładem. Już po zerwaniu kontraktu z S.P. Records / lub jeszcze w czasie jego obowiązywania (nie jest to właśnie do końca ustalone) MM współpracuje solowo właśnie z BMG. Pojawia się na przytoczonym przeze mnie singlu Ach, proszę pani, a sam utwór właśnie w aranżacji na kubańskie rytmy zamyka płytę kubańskiego pianisty zatytułowaną El Katao. I właśnie koproducentem (tylko) tego kawałka jest Brzozowicz, a samą piosenkę zarejestrowano w Słabym Studio S.P. we wrześniu 2000. Czyli niby Maleńczuk pracuje jeszcze u Sławomira Pietrzaka, ale efekty nagrań wydaje już kto inny.
Oprócz nazwiska autora, na okładce dostrzegłem postać Lou Reeda; Lou Reeda już z czasów Metalliki (czyt. starego do granic możliwości - przynajmniej z wyglądu), więc tym bardziej byłem zaciekawiony tym, co też pan G. B. napisał, uwieczniając twórcę operetki "Lulu", którą po latach udźwiękowiła Metallica. Zaczynając czytanie biografii Grzegorza chciałem wyłapać kilka innych smaczków... Ciekawiło mnie, kto wpadł na pomysł wydania w Polsce dwóch albumów Rei'a Ceballo (z lat 2000 i 2001) - kto postanowił wprowadzić na polski rynek wykonawcę z kręgu muzyki typu Buena Vista Social Club?? Wszak ścieżka dźwiękowa tego amerykańskiego filmu dokumentalnego była w swoich czasach tak popularna, że niechybnie musiała trafić również do Polski. Po wtóre w tamtym okresie w przestrzeni muzyki rozrywkowej wypromowana została Cesaria Evora; wypromowana u nas nadzwyczaj skutecznie (patrz: duet z Kayah). I przed lekturą książki wyobraziłem sobie, że skoro Pan Maleńczuk już jest w tym BMG, to może właśnie On zaproponował "polską" Evorę... A "naszą" Cesarią Evorą od zawsze była (i jest) dla mnie Vera Bila - cygańska wokalistka z Czech. To z nią Maciej Maleńczuk w 2001 roku w barwach BMG/Zic-Zac wydał singlowy Świat zza krat. Utwór został później dodany jako bonus do polskiego wydania albumu Bily - Rovava. Ale nie byłoby tego duetu, gdyby nie wcześniejszy rozpowszechniony w Polsce album cygańskiej królowej - Queen of Romany z 1999 roku (też w barwach BMG). Roztrząsając te wszystkie przypuszczenia miałem przed oczami te klasyczne memy z serii "Mamo, chcę coś tam"...
Na przypuszczeniach i memach się ostatecznie skończyło, bo pan Brzozowicz w drugiej części swej biografii tak zapierdalał, że lata 2000-2015 to po łebkach mocno przeleciał - byle szybciej, byle już skończyć... Szkoda. Dla mnie szkoda naprawdę spora... bo Pana Maleńczuka będę musiał tymi pytaniami w lutym męczyć. A męczenie Artysty za kulisami po koncercie do najłatwiejszych nie należy. Artysta jest wykończony, ma fochy, może mieć muchy w nosie, a poza wszystkim koncert w Głogowie będzie ostatnim przed upragnionym powrotem Artysty w domowe pielesze, więc tym bardziej niezręcznie mi będzie drażnić Lwa... Ha, ha, ha...
Grzegorz Brzozowicz pisząc tę biografię wstydził się swego Ojca. Wróć... Wstydził się ZA swego Ojca. W sumie trochę siara być uznawanym za resortowe dziecko, nawet jeśli sam autor sobie owe konotacje nadał. Książka ma 400 stron, a Brzozowicz cały czas określa Ojca mianem Tata... czy tam Tatko. Pięknie, ładnie, wielką literą, tylko że imienia nie ma... Nawet mama jest Zofia - której imię pada w jakimś początkowym momencie opowieści. Tatko jest Tatą, Tatkiem właśnie. Tyle wyczytałem, że rocznik jakoś 1932, więc teoretycznie / biologicznie zresztą też w momencie wydania tej książki Brzozowicz senior już nie żył... Wiecie - o zmarłych albo dobrze, albo wcale. Grzegorz niby chciałby o Ojcu dobrze, ale ni jak mu to nie chce przez palce przejść. Niby spoko, niby awans społeczny w PRL zaliczony (+5 punktów dzięki chłopskiemu pochodzeniu), ale imię Tatki jednak ani razu nie pada... Sam Grzegorz zaczyna opowieść od szefowania stołecznemu klubowi Riviera-Remont. We wstępie jest fragment o tym, jak to angielski publicysta wpada do Warszawy w 1986 roku do Remontu właśnie, i pisze o 26-letnim dyrektorze tego przybytku, że bez "klepnięcia" władzy taki klub nie mógłby działać. Grzegorz trochę się oburza, ale mam wrażenie, że nie pisze wszystkiego. Bo wiesz... Masz partyjnego ojca - nawet jeśli umniejszasz jego roli - Zastępca Pierwszego Sekretarza do Spraw Ekonomicznych Komitetu Dzielnicowego Warszawa Praga-Południe Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, to i tak relikty należące dziś do (niechlubnej) przeszłości musiały się w domowej szufladzie znaleźć... A dostał z pewnością poniższą książeczkę i Ojciec i później dorosły Syn, kiedy obejmował szefowanie w Remoncie.
Ale o tym, drogi Autorze, nie napiszesz przecież, bo siara wielka. Taki Roman Waschko też niby pomagał jazzmenom, a to zwyczajny donosiciel, kapuś i kabel był... Do spalenia, do wyrzucenia, na śmietnik historii precz! Komusze wtyczki taki los spotkać musi, choćby nie wiadomo jak wielkie mniemanie o sobie mieli i jaką "ważnością" się w przeszłości legitymowali.
Rei Ceballo, Vera Bila... nie ma o nich pół słowa na kartach tej książki, choć to dzięki czasopismu "Machina" Grzegorz Brzozowicz miał swego rodzaju "moc sprawczą", by wyszukiwać muzyczne propozycje i kierować je do polskiego oddziału BMG - szczególnie po sukcesie duetu Kayah & Bregović, o którym jest cały, dość spory rozdział, jak to Grzegorz Brzozowicz karierę Bregovicia filmowanymi przez TVP koncertami nad Wisłą rozkręcał. I w tym przypadku nie ma co się kryć za fałszywą skromnością: tutaj wszelkie zasługi Autorowi się należą i może być dumny z tego, jak wystrzeliła bałkańska muzyka w naszym grajdole. Sam dołożyłem cegiełkę do 700 000 sztuk tej płyty, jakie rozeszły się w jedenastu krajach.
Świetnie czytało mi się również o dzikim kapitalizmie, który wkroczył do
rodzimego szołbizu w 1990 roku, kiedy to krystalizowały się trzy - od
dekad już wielkie - komercyjne stacje radiowe: RMF, Eska i Radio Zet.
Drugą petardą jest rozdział zatytułowany "Kasa!" - czytelnikowi zostaje
przedstawiony telegraficzny skrót rodzimej fonografii lat 90. z
wyszczególnieniem największych wydawniczych sukcesów, sprzedanych w
setkach tysięcy egzemplarzy, a wśród nich debiut Hey, sukces Wilków, czy
krążki Roberta Chojnackiego i Grzegorza Turnaua. Niestety bardzo często przyjemność czytania psuła mi jedna, nieznośna tautologia - tylko i wyłącznie - od której po piątym razie rysowało mi się szkliwo na zębach. Brrr... Mimo dwóch osób odpowiedzialnych za korektę treści, błąd ów uporczywie się powtarza. Dobrze, że przynajmniej zaimki w bierniku są odmieniane poprawnie. OK. W sumie można się uprzeć, że zwrot typu tylko i wyłącznie jest w mowie formą potoczną. No i spoko, przyjmuję to: w mowie, nie w piśmie! W czasie towarzyskiego spotkania, ale nie w książce! Książka jest "sytuacją oficjalną", czy jak tam to określić... Artykuły, prace dyplomowe, książki... Wszędzie tam unika się tautologii, czy innych pleonazmów; dba się o styl po prostu.
A może czytelnicy (jak i sami wydawcy) powinni zacząć jakoś rozgraniczać podejście do książek wydawanych z takimi błędami i po prostu dzielić literaturę na książki oficjalne, ważne, przydatne, naukowe, etc?? Oddzielać je od tych wszystkich potocznych, mniej ważnych, nastawionych tylko na rozrywkę, luźniejszych w formie tytułów, które leżą na wyprzedażach w hipermarketowych koszach... Wówczas przynajmniej będzie wiadomo, że jeśli błędy stylistyczne występują w takiej książce nagminnie (mimo obecności nazwiska korektora), to należy taką książkę traktować wyłącznie jako rozrywkę... Nie wiem; zostawiam Czytelników z tą myślą.
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz