W sierpniowym numerze rodzimego miesięcznika pojawiła się relacja z obu lipcowych koncertów Metalliki w Warszawie. Także i tym razem nie zabrakło na łamach "jedynego pisma rockowego w Polsce" udokumentowania wizyty zespołu w stolicy. Było podwójnie, różnie i niepowtarzalnie - zupełnie inny zestaw hitów każdego wieczoru; w piątek piękne zachodzące słońce, w niedzielę permanentny deszcz; w piątek dziwaczny Back in Warsaw, w niedzielę Kocham cię, kochanie moje z repertuaru Maanam. Jak zwykle w przypadku Metalliki na łamach Teraz Rock, tekst skrobnął Bartek Koziczyński. W salonach prasowych dostępny już jest od jakiegoś czasu wrześniowe wydanie tego miesięcznika, warto więc tekst relacji ocalić od zapomnienia. Niestety redakcja TR po upływie czasu nie zamieszcza na swoich stronach internetowych pełnych tekstów papierowego (i cyfrowego zresztą też) wydania.
JAK ZJEŚĆ SŁONIA?
Pierwszy z dwóch warszawskich koncertów, jakie dała Metallica w ramach M72 World Tour, to był piknik. Drugi, w porównaniu z nim, żyleta. Ale nieważne, czy ktoś był piątego czy siódmego lipca... Dostał pamiętny spektakl.
W koszulce reprezentacji
Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce w lutym 1987 roku w Katowicach. Zespół dał wtedy dwa koncerty w Spodku. Pomiędzy nimi dwudziestotrzyletni James Hetfield pił wódkę na imprezie u fanów w hotelowym pokoju... Tym razem przyjechali dżentelmeni w kwiecie wieku, spragnieni kulturalnego spędzenia czasu, podczas trzech dni w Warszawie. Publiczność w Europie jest niesamowita, docenia przyjazd do jej miasta, chęć spędzenia w nim kilku dni, wczucia się w społeczność, kulturę, jedzenie, poznawanie ludzi - opowiadał Rob Trujillo w podkaście Metallica Report. Nie jest tak, że wpadamy i wypadamy. Spędzamy w mieście jakiś czas. Dla mnie to coś wyjątkowego. Mamy np. coś takiego: Trujillo Coffee Club, TOC. Chodzi o to, żeby znaleźć przyjemne miejsce na kawę i śniadanie, zbieramy się tam, gadamy, nadrabiamy zaległości towarzyskie. Stało się to na tej trasie tradycją... Gdy potem wychodzisz, żeby zagrać, czujesz znacznie silniejszą więź, świętujesz z fanami i z mieszkańcami miasta.
Trzydzieści lat temu zespół niemal powtórzył przygotowany set. Tym razem trasa przebiegała pod hasłem No Repeat, co oznaczało dwa odrębne zestawy utworów. Były też zupełnie inne supporty. Piątego lipca na Stadionie Narodowym zaczynał Mammoth WVH, czyli skład Wolfganga Van Halena. Set był krótki, ale pofatygował się na niego sam Hetfield - stał w jednej z bram na stadion i śpiewał słowa piosenki I'm Alright. Następnie zabrzmieli bardziej techniczni Architects. Ich występ był znacznie dłuższy, a frontman Sam Carter paradował w koszulce reprezentacji Polski. Brzmienie? Na płycie dobrze. Trybuny, gdy jeszcze nie podkręcono w pełni mocy, nękane były odbiciami. Działo się tak mimo tego, że dźwięk nie przemierzał kilkuset metrów ze sceny, lecz dobiegał z ośmiu wież, które pełniły zarazem rolę telebimów. Jak skomentował akustykę obiektu szef nagłośnienia Metalliki, Greg Price: Mamy tu najlepszy sprzęt, jaki dotychczas stworzono, na chyba najgorszym stadionie, na jakim miałem okazję pracować...
360 stopni
5 lipca 2024. O godz. 20.30, jeszcze w świetle dnia, przy dopisującej pogodzie, na ekranach wież najpierw pojawiły się, w rytmie AC/CD , zdjęcia z poprzednich wizyt Metalliki w Polsce, w tym megaflagi z Chorzowa 2008. Szesnaście lat później Fanklub Overkill postanowił zrobić koleją akcję. Trybuny stadionu miały się zażółcić - w nawiązaniu do barw albumu 72 Seasons - za sprawą specjalnych folii rozłożonych na krzesełkach. Przed rozpoczęciem imprezy, owszem, materiały zostały wykorzystane do robienia "fali", ale potem show porwał fanów na tyle, że o zażółceniu zapomnieli...
Przed tym momentem zabrzmiał oczywiście The Ecstasy of Gold autorstwa Ennio Morricone z fragmentem filmu Dobry, zły i brzydki, tym razem nie postarzanym, ale w jakości HD. To moment, kiedy muzycy wchodzą do fosy otaczającej "donuta" (jak nazywają pieszczotliwie scenę ze snakepitową dziurą w środku), a spod desek wysuwa się pierwsza z czterech perkusji używanych przez Larsa Ulricha. To rozwiązanie pozwalające na bardziej intymny kontakt z fanami, ale też na zaproszenie rekordowej ich ilości. Dokładnie 78048 osób. Razy dwa oczywiście.
To pierwszy raz, gdy zastosowaliśmy scenę 360 stopni w konfiguracji stadionowej - mówi Ulrich w New York Times - Próbowaliśmy złamać ten szyfr od lat. Wszystko, co robiliśmy, zawsze miało punkt centralny. Szliśmy w tym kierunku rok temu i nagle ktoś rzucił: "Dlaczego w środku musi być zespół?". Myślenie poszło dalej: co w środku zamiast zespołu? Fani w środku! Wtedy wymyśliliśmy koncept donuta, gdzie sami gramy na obwarzanku, a fani są w dziurze. Gdzie mają stać bębny? Stąd pomysł na cztery zestawy - po jednym w czterech różnych kierunkach, a reszta już się potoczyła...
Podczas Creeping Death na początek muzycy się rozproszyli, jednak już Harvester of Sorrow grali w pobliżu perkusisty. Musimy wziąć pod uwagę nasz wiek - mówił James Hetfield w Metallica Report (lat 60, ale wyglądał lepiej niż na koncercie pięć lat temu). Bieganie z jednego końca sceny na drugi niekoniecznie wchodzi już w grę. Na stadionach czy festiwalach mówiono nam: "rozproszcie się, ogarnijcie wszystkie pozycje". Tym razem chcieliśmy, żeby sprawę bardziej załatwiły kamery, żebyśmy mogli pobyć razem. Nie musimy się rozpraszać. Działamy wokół perkusji. Ludzie chcą zobaczyć, jak gramy razem. Biorąc to pod uwagę, sami wybierają, przy którym punkcie sceny chcą być. Hej, jeśli nie widzisz bez przerwy całego zespołu, możesz być wkurzony, ale takie miejsce wybrałeś. Może następnym razem staniesz w innym. Staramy się to rozłożyć najlepiej, jak się da, ale musimy też być razem, łapać zespołowy przelot.
Łapali go jeszcze przy Leper
Messiah i King Nothing, po czym nastąpiła pierwsza przerwa, interludium lub
„taśma”, jak opisują te momenty w setliście. Muzycy zniknęli ze sceny, schowała
się pierwsza perkusja zastąpiona przez drugą w innym miejscu, na ekranach widać
było grafiki. Jest więcej taśm z
introdukcjami, co pewnie zauważą fani. One dają nam czas, by zejść i zmienić
gitary – wyjaśniał James. Nie mamy
normalnego zaplecza. Jeśli zejdziemy ze sceny, jesteśmy w okopach z naszymi
technicznymi na brzegach tego wielkiego donuta „72 Seasons”. Zmieniamy gitary,
zastanawiamy się, jak powinny wyglądać pewne rzeczy… Widać wtedy wizuale, mamy
intro. Mamy wyjazd perkusji. Dzielimy scenę na cztery części. Jak zjeść słonia?
Kawałek po kawałku. Dokładnie tak robimy ze sceną. Mój techniczny musi włożyć
buty do biegania i trochę mi pomagać…
Zasada numer jeden
Skoro mowa o nowej płycie, to
załatwili od razu dwa jej fragmenty: 72 Seasons i If Darkness Had A Son. Tu
nastąpiło kilka ciepłych słów powitania ze strony Hetfielda. To mój przyjaciel Rob, a to mój przyjaciel
Kirk. Kocham tych chłopaków, wy też ich kochacie? Bardzo są kochani. Z tymi
fryzurami przygotowanymi dla was… - Trujillo zaprezentował swoje warkoczyki.
Czasami gramy kowery, czasami rzeczy
oryginalne, które stworzyliśmy specjalnie dla waszego miasta – oznajmił
basista, gdy przejął mikrofon. Kirk
nazywa ten kawałek „Warsaw Jams”, ja „Back In Warsaw”, tak czy inaczej utwór
jest specjalnie dla was, skończyliśmy go tworzyć jakąś godzinę przed koncertem.
Jesteśmy trochę podenerwowani, to również pierwszy raz, gdy napisaliśmy trochę
tekstu. Zagrali coś, co mogło stanowić riffową podstawę jakiegoś utworu
Metalliki z epoki Load/ReLoad, a niewyszukany refren Hey! Zachęcał do wspólnych
okrzyków. Publiczność wyglądała jednak na zdezorientowaną.
Po
Fade to Black Lars oddał się krótkiej próbie crowdsurfingu, oczywiście w
kierunku snakepitu, gdzie zespół jest najbliżej fanów. Obniżona scena… Gdyby można na takiej zagrać cały koncert, byłoby
fantastycznie – zastanawiał się Hetfield w Metallica Report. Ale pod spodem musimy zmieścić zestawy
perkusyjne. Musimy zmieścić sprzęt nagłośnieniowy itd. To jak szalony tor
wyścigowy – ma rampy, schody, są też oczywiście miejsca, przez które fani
wchodzą i wychodzą ze snakepitu…
Stojąc
na tym torze James pozwolił sobie na chwilę przekomarzania z publicznością.
Chciał np. wiedzieć, czy ludzie słyszą jego gitarę. Brzmi dosyć ciężko… W porządku? Jeszcze jeden z „72 Seasons”: „Shadows
Follow”. Po kolejnym interludium zespół płynnie wszedł w Orion, który
wykonał ze skupieniem. Dalej sekcja czarnoalbumowa, rozpoczęta Nothing Else
Matters, po której nastąpiła dłuższa przemowa Hetfielda. Standard: Który to wasz koncert Metalliki? Ci, dla
których był pierwszy, dowiedzieli się, że skoro już są członkami rodziny
Metalliki, nie mogą jej opuścić – to zasada numer jeden. A ci, dla których był
to koncert kolejny, usłyszeli pytanie: Po
co wróciliście? I odpowiedź: Chodzi o
muzykę. Chodzi o rodzinę. Chodzi o przynależność… Po czym zabrzmiało „coś
ciężkiego” – Sad But True, który Rob przejechał przez snakepit na platformie
pchanej przez technicznych, a Hetfield kończył grać na kolanach. I znów
przerwa, na ekranach pojawiły się tym razem grafiki biało-czerwone.
Naprawdę
ciężko zrobiło się przy Fight Fire With Fire, a w kilku miejscach na płycie
ruszyło wtedy pogo. Fuel to pierwsza tego dnia pirotechnika, raczej skromna,
odpalona wzdłuż wybiegu, Końcówka królewska: Seek And Destroy z żółto-czarnymi
piłkami rzuconymi do widzów i starymi biletami z polskich koncertów grupy na
ekranach. Jak że byliśmy patronem wielu z nich, co chwila pojawiał się tam
wielki napis „Teraz Rock”. Dzięki,
Metallica! Wreszcie Master Of Puppets, gdzie na ekranach, a na dole poszło
trochę dymów i publiczność pokryły kolorowe światła. Koniec. Metallica loves Warsaw!
Zmoknięty Frankenstein
Weekendowa rezydencja w ramach trasy M72 oznacz, że
muzycy po koncercie nie muszą się nigdzie spieszyć. Na scenie spędzili kolejne
dziesięć minut. Najpierw długo rozrzucali kostki, potem Hetfield zachęcał do
wspólnej gimnastyki typu pajacyk i oznajmił: Najwspanialsza rodzina Metalliki w historii – Warszawa, Polska.
Następnie wypowiedział się Hammett, który, jeśli dobrze zrozumiałem, docenił lokalną opiekę stomatologiczną.
Oznajmił, że widzi na twarzach uśmiechy i może stwierdzić Ładni zembiii! Trujillo rzucił gromkie Dziękuje! I jeszcze Ulrich, po angielsku: Minęło pięć lat, odkąd byliśmy na waszym Stadionie Narodowym, dzięki za
powtórne nas przyjęcie z miłością, gracją i dobrą energią. Nie możemy się
doczekać ponownego spotkania! Metallica wróci, jak zwykle.
Siódmego lipca
pogoda nie dopisała. Przekonali się o tym autorzy piosenki Rainy Day, Ice Nine Kills,
występujący w pięknych garniturach, które trzeba było chronić płaszczami
przeciwdeszczowymi. To świetny show, z inscenizacjami w rodzaju zabijania
zombie, ale nie na taj dużą przestrzeń. Kto chciał, mógł podziwiać zespół dzień
wcześniej, w Progresji. Potem Five Finger Death Punch, który z kolei w dużych
obiektach radzi sobie znakomicie. Wyrazisty wygląd (czerwona bluza Ivana
Moody’ego rzucona później w tłum), pełne wykorzystanie sceny, mikrofon
podstawiany fanom…
Metallica
miała zacząć o 20.30, ale moment wejścia na scenę się przesuwał –
prawdopodobnie ze względu na intensywny deszcz. Gdy stało się jasne, że opady
nie ustąpią, zespół wkroczył do fosy wokół obwarzanka, James, w czarnym
sztormiaku, zdołał nawet tradycyjnie zapalić cygaro. Lars, gdy już zaczął
bębnić, rozbryzgując krople, kierował wzrok w niebo, jakby chciał powiedzieć –
pieprzę cię! Opadami zupełnie nie przejmował się Rob w służbowym bezrękawniku.
Kirk Hammett też jak zwykle: w skórzanej kurtce narzuconej na koszulkę, tyle że
Frankenstein narysowany na jego gitarze był kompletnie zmoknięty.
Zaczęli od
Whiplash, który za sprawą tempa przypominał, gdzie się znajdowaliśmy – dźwięk
rozjeżdżał się w odbiciach. For Whom The Bell Tolls to utwór znacznie bardziej
przyjazny akustyce Narodowego – momenty na skandowanie zostały w każdym razie
wychwycone bezbłędnie. Piosence towarzyszyły wizualizacje, cyfrowo animowane
dzwony i tu mała refleksja… Wydaje mi się, że kiedyś, gdy takie rzeczy
przygotowywali ludzie, było to bardziej wartościowe artystycznie. Teraz wygląda
jak tania gra komputerowa, ta sama uwaga dotyczy błyskawic w Ride The Lightning.
Witajcie w drugim dniu, z kompletnie
innymi piosenkami – odezwał się po tym utworze Hetfield. Tego dnia był
mniej rozmowny, być może dlatego, że niedziela to była walka, a nie sielanka. Z
upadkami po drodze: w pewnym momencie frontman poślizgnął się na schodkach i
runął na kolana, na szczęście skończyło się tylko na wymianie gitary…
Tymczasem
deszcz chwilowo odpuścił, zagrali Until it Sleeps. Potem interludium, a
żółto-czarne grafiki oznaczały podwójną dawkę nowej płyty: Lux Aeterna plus Too
Far Gone?, przy którym powstały ogniska pogo. James następnie powtórzył swoją
gadkę o kochanych kolegach… A ci przystąpili do drugiego doodle’a.
Kocham cię, kochanie moje
Jeśli
ktoś śledził wcześniejsze No Repeat, wiadomo było, że tego dnia zabrzmi coś
polskiego. Trujillo: Jako duet staramy
się dać coś ekstra i tworzymy nowy utwór. Nawet jeśli trwa dwie i pół czy trzy
minuty, jest przemyślany, przygotowany dla konkretnego miasta. Wkładamy w ten
numer dumę i pasję. A potem, w niedzielę, gramy lokalną piosenkę. Czasami
potrzebne są w niej wokale, więc muszę się jej nauczyć. Muszę ją opanować
instrumentalnie, ale też wokalnie, rozgryźć, jak najlepiej zaśpiewać po fińsku,
duńsku czy włosku. Staje się to dla mnie i Kirka osobistym wyzwaniem, nie da
się tego zrobić na odwal, jakoś przez to prześlizgnąć. Czasami gramy takie
rzeczy w naszej Sali ćwiczeń po dwadzieścia minut przed wejściem na scenę.
Za
wyborem piosenki dla Polski stał Tomek Włodarczyk, który od lat mieszka w San
Francisco i poznał Roba jako fan Suicidal Tendencies. Już w 2019 roku opowiadał
nam, że rozważał podsunięcie grupie Nie płacz Ewka, Perfectu i Kocham cię,
kochanie moje, Maanamu, ale zdecydował się na Sen o Warszawie, wykonywany
niegdyś przez Czesława Niemena. Teraz wrócił do pierwotnej koncepcji. Robert poprosił o punkowy, krótki numer,
ale dostał reggae – relacjonuje Tomek. Było
to w połowie maja. Tekst napisany fonetycznie wysłałem mu dwa tygodnie przed
koncertem. Wymowę przećwiczyliśmy później przez telefon, zadzwonił z Oslo.
Powiedział, że to świetna piosenka, świetny groove. Kirkowi też siadło, bo lubi
reggae i oszczędne dźwięki w solo. Jeśli komuś ucieszyło się serce lub uroniła
łezka, to cała przyjemność po mojej stronie.
Zebranym
fanom na pewno było miło. Witajcie na
impresie – zagaił Trujillo. A dalej, już po angielsku, że poznał wspaniały
zespół z naszego kraju, zespół dla którego żywi wielki szacunek: Kora i Manaam. I zachęcił do wspólnego
śpiewania. Stadion był zachwycony, pomagał artyście, który uroczo walczył z
tekstem. Konwencji nie załapali niestety niektórzy z tych, co na miejscu nie
byli, wszystkowiedzący komentatorzy z Internetu.
Ładni zembiii
Welcome Home
(Sanitarium) znów z niewyszukanymi i komputerowymi wizualami. Wherever I May
Roam ruszył w ciemnościach, zaczęły błyskać reflektory wokół wybiegu,
zsynchronizowane z uderzeniami perkusji. A Rob raz jeszcze odbył przejażdżkę na
platformie, tyle że w odwrotnym kierunku. Tę część skończyli zagranym w zwartym
szyku The Call Of Ktulu, a z nieba znów zaczęła lecieć woda.
To
właśnie wtedy, podczas interludium, symfonicznego wstępu do No Leaf Clover,
James zaliczył wywrotkę. Po wykonaniu tego utworu, zapowiedział numer, który
grali na żywo tylko kilka razy. Dodał, że nie popełnią żadnych pomyłek, bo „nie
ma czegoś takiego jak pomyłki” – jest tylko wyjątkowa wersja. Z pomyłkami czy
bez Inamorata ma nośny refren i może zostać w repertuarze na stałe. Czas na
interludium, biało-czerwone, po którym ruszyło Blackened prowokujące do
pogowania. A skoro następny utwór nosił tytuł Moth Into Flame, wypadało odpalić
pirotechnikę, chociaż jeszcze większą jej ilość zapewnił, oczywiście, wstęp
One. Wybuchów nie zabrakło też w finalnym Enter Sandman, do którego doszła
zabawa z piłkami. I nawet niebiosa ukróciły wreszcie opady.
autor: Bartek Koziczyński (Teraz Rock)
sierpień 2024
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz