Dwadzieścia osiem lat po pierwszej płycie, Plays Metallica by Four Cellos wydajecie album, który jest kontynuacją debiutu - Plays Metalllca Vol. 2. Jak wspominasz pana Elccę Toppinena z 1996 roku, kiedy przygoda się zaczęta?
W sumie to wciąż jestem tym samym gościem. Na pewno nie jestem już taki chaotyczny jak wtedy, ale poza tym rozpoznaję w sobie tego samego człowieka, który nagrywał pierwszy album Apocalyptiki. W ostatnich latach musiałem poznać siebie na nowo i doszedłem do wniosku, że bardziej przypominam gościa z 1996 roku niż sprzed pięciu albo dziesięciu lat. Trudno opisywać siebie, ale chyba mogę powiedzieć, że byłem i jestem optymistą i że lubię dobrze wykonywać swoją robotę. Jestem skupiony, ciekawy świata, lubię wciąż uczyć się nowych rzeczy. Dlatego jestem osobą, która nigdy się nie nudzi, bo zawsze znajdę dla siebie coś interesującego do zrobienia. Przy czym ekscytująca może być nawet medytacja. Nawet bardzo. Nie ma w moim życiu ani jednej nudnej chwili, co nie znaczy, że bez przemy jestem na najwyższych obrotach, jak w filmie akcji. Dzisiaj na pewno idzie mi lepiej, jeśli chodzi o odnajdywanie równowagi w życiu. Już nie chwytam zbyt wielu srok za ogon.
Wydaje mi się jednak, że przez wiele lat nie zwalniałaś tempa. Aż tu nagle w ubiegłym roku nadeszła trzydziesta rocznica działalności zespołu.
Tak, a im starszy jesteś, tym szybciej czas upływa. Tak już jest… Ale to niesamowite, że dwadzieścia osiem lat po wydaniu debiutanckiego albumu wciąż tu jesteśmy. Nadal dobrze się bawimy i wciąż trzymamy się tego samego celu, co na początku – grać muzykę, którą kochamy. Mamy mnóstwo szczęścia, że nadal możemy mówić o Apocalyptice w czasie teraźniejszym, choć oczywiście wymagało to również mnóstwa pracy i poświęceń. Jestem wdzięczny, że osiągnąłem to, co osiągnąłem.
Jak mówiliśmy, wydajecie “Plays Metallica Vol. 2". Masz uczucie deja vu?
Prawdę mówiąc, nie za bardzo. Ale pamiętam nasze pierwsze próby sprzed lat, na których usiłowaliśmy z Paavo (Lotjonenem - przyp. MK) i Perttu (Kiuilaakso — przyp. MK) wykombinować, jak grać na żywo taką muzykę na wiolonczelach. Wciąż mam też skórzaną torbę, w której trzymam pierwsze notatki z pomysłami na aranżacje. Są tam również zapiski ze studia - rozpisywałem sobie struktury numerów, które miały pojawić się na pierwszej płycie. To są artefakty z przeszłości, najważniejsze jednak, że wciąż pamiętam, jaka ekscytacja towarzyszyła nam, gdy nagrywaliśmy. Gdy powstawała najnowsza płyta, byliśmy w podobnym stanie ducha. To było świetne uczucie móc znów nagrywać kawałki Metalliki, ale tym razem z całym doświadczeniem, które zdobyliśmy przez lata. Praca nad nowym albumem była świetną zabawą, i właśnie dlatego z tą płytą się zmierzyliśmy. Poza tym było to interesujące wyzwanie. Zastanawialiśmy się, jak zagrać Metallicę dziś, po latach. Jaki byłby powód, by po latach wrócić do tego repertuaru? Fakt, że zrobiliśmy to na początku naszej kariery, nie był wystarczającym powodem. Musieliśmy znaleźć nową perspektywę, musieliśmy podejść do tej muzyki inaczej. Musieliśmy odnaleźć esencję, rdzeń każdej piosenki, a następnie wyeksponować ten rdzeń i przedstawić go w nowym świetle.
Trudno było ten cel osiągnąć?
Nie mogę powiedzieć, że było łatwo. Wyzwanie było większe, niż zakładaliśmy. W przeszłości graliśmy już wiele wspaniałych utworów Metalliki, nie chcieliśmy robić do nich drugich podejść. Na debiutanckiej płycie po prostu odtworzyliśmy numery Metalliki, tylko że na wiolonczelach. Na tym, na doborze instrumentarium polegała cała wyjątkowość przedsięwzięcia. Tym razem stanęliśmy przed zasadniczym pytaniem: jak sprawić, by było ekscytująco? Jak pozostać wiernym brzmieniu Apocalyptiki, ale jednocześnie uchwycić trochę energii typowej dla Metalliki? Tym razem daliśmy sobie więcej wolności, pozwoliliśmy sobie na modyfikacje utworów, podeszliśmy do tematu swobodniej. Oczywiście nie chcieliśmy wywrócić numerów do góry nogami. Na przykład To Live is to Die dość znacząco różni się od oryginału, ale przecież słychać, że to wciąż ten sam utwór. Było wiele kawałków, które braliśmy pod uwagę, ale nie każdy miał w naszej interpretacji sens. Wspaniały kawałek nie zawsze zachowuje wspaniałość w nowej odsłonie, a my musieliśmy mieć pewność, że pojawia się w naszym wykonaniu jakaś wartość dodana. Nasza wersja musiała stać o własnych siłach - to kryterium sprawiło, że wiele numerów odpadło po drodze. Tak czy inaczej, ta swoboda, na którą sobie pozwoliliśmy, była bardzo przyjemna. Mamy mnóstwo szacunku i miłości do muzyki tego zespołu, więc wiedzieliśmy, że nawet zmodyfikowane wersje nie będą parodystyczne.
Postawiliście tym razem na kilka mniej oczywistych utworów, na przykład The Unforgiven II albo St. Anger. Czy jako wykształcony muzyk widzisz istotne różnice w tym, jak nowsze utwory Metalliki są skonstruowane w porównaniu z materiałem z lat osiemdziesiątych?
Różnice są znaczące. Ostatnie płyty Metalliki są świetne, zależało mi, by nagrać jakieś utwory z nich pochodzące, ale kiedy słuchałem tego materiału, dotarto do mnie, że bardzo istotną częścią ich wspaniałości jest sam fakt, że gra Metallica. Utwory są dobre, ale wiele zawdzięczają samemu brzmieniu Metalliki. Gdybyśmy się go pozbyli... Wiesz, już sam fakt, że ogołacamy utwory z tekstów, robi wielką różnicę. Możesz grać choćby i bossa novę, ale jeśli tekst jest odpowiedni, to wszystko wciąż się zgadza. A my pozbywamy się nie tylko słów, ale i charakterystycznego brzmienia zespołu. No i gdy graliśmy na wiolonczelach te nowsze kawałki, coś nam nie pasowało. Natomiast kawałki Metalliki z. lat osiemdziesiątych mają mnóstwo różnych elementów. Co chwilę pojawia się coś nowego, więc wersja instrumentalna też robi się bardziej interesująca. Nowe kawałki mają mniej zróżnicowane tempa, obejmują mniej riffów, opierają się na bardziej przejrzystych strukturach. Chodzi w nich o styl gry Larsa, o wokalną ekspresję Jamesa, o wspomniane brzmienie. To nie są złe rzeczy, ale nie działają w interpretacjach na wiolonczele.
Na pewno należą ci się słowa uznania za nagranie St. Anger. Po raz pierwszy można posłuchać tego utworu z porządnym brzmieniem bębnów. Myśleliście choć przez sekundę, by nagrać coś z Lulu?
Nie. Nie znam zbyt dobrze tej płyty, nie czuję osobistego związku z tą muzyką, więc pomysł w ogóle nic przyszedł mi do głowy. St. Anger bardzo chciałem nagrać, bo lubię ten album. Ludzie mają alergię na jego brzmienie, ale kiedy ja się do niego przyzwyczaiłem, to doszedłem do wniosku, że są tam świetne kawałki. Bije z nich energia, no i słychać w tej muzyce ból. Słychać, że muzyka powstawała, kiedy było im naprawdę ciężko. Riff St. Anger dobrze jedzie, kompozycja zawiera wiele ciekawych elementów. Jestem dumny z tego, jak wyszła nasza wersja. Mam nadzieję, że niektórzy metalowcy usłyszą dzięki naszej wersji, że to naprawdę wspaniały utwór. O to właśnie chodziło - by ukazać twórczość Metalliki z innej perspektywy.
Ja odnalazłem w St. Anger - całej płycie, nie tylko utworze tytułowym - coś dla siebie dopiero po obejrzeniu filmu Some Kind of Monster.
Tak, tak. Ten dokument rzeczywiście wyjaśnia, dlaczego płyta brzmi tak a nic inaczej. W Metallice najbardziej chyba lubię to, że zawsze robią to, na co mają ochotę. I dlatego to wszystko ma sens. Moją odwagę robić rzeczy na własnych zasadach niezależnie od tego, co mówią ludzie z zewnątrz. Nawet jeśli ludzie się od nich odwracają, to idą swoim szlakiem. Bardzo to u nich szanuję.
Na nowej płycie nagraliście ponownie One. Ponownie, bo po raz pierwszy wydaliście swoją wersję już w 1998 roku. Co było z nią nie tak?
Wszystko z nią w porządku, ale wymyśliliśmy tym razem nową aranżację z elementami orkiestrowymi i innymi dodatkami. Tu zadziałał ten sam mechanizm, o którym mówiłem ci, gdy wyjaśniałem przewagę liczebną utworów z lat osiemdziesiątych - raz jeszcze poczuliśmy, że kliknęło, że oddajemy kompozycji sprawiedliwość. Udało nam się pokazać w nowy sposób, jak wspaniały to numer.
Na Plays Metalllca Vol. 2 gościnnie pojawia się Robert Trujillo. Pamiętasz, w jakich okolicznościach po raz pierwszy się spotkaliście?
To było w Londynie, przed premierą St. Anger. Grali tani próby przed koncertem-niespodzianką, który miał się odbyć na festiwalu Download. Pomysł polegał na tym, że mieli wyjść na scenę wtedy, gdy planowany był nasz koncert. My mieliśmy zacząć grać na wiolonczelach Fight Fire With Fire, a po chwili oni mieli dołączyć. No i w Londynie przygotowywaliśmy się do tego koncertu. Plany uległy jednak zmianie na ostatniej prostej. To miał być pierwszy występ z Robem w Europie, oni wracali z bardzo agresywną płytą, a poprzedni koncert zagrali z orkiestrą symfoniczną, więc uznali, że powrót powinien jednak odbyć się w innych okolicznościach. Ale właśnie wtedy poznałem osobiście Roba. Później się zaprzyjaźniliśmy, więc tym fajniej mieć go na naszym albumie.
Kto zaproponował, byście opracowali wspólnie The Four Horsemen?
Pomysł wyszedł ode mnie. Opracowałem aranżację i w trakcie pracy zdałem sobie sprawę, jak duże znaczenie bas ma w tej wyciszonej części z gitarową solówką. Poczułem, że byłoby świetnie, gdyby partie basu nagrał Rob, więc zadzwoniłem do niego, a on zgodził się od razu. Spodobało mu się do tego stopnia, że zaproponował, że zagra jeszcze w One, co uczynił przy kolejnej wizycie w studiu. Natomiast w The Call of Ktulu pojawia się oryginalna partia basowa Cliffa Burtona. Można powiedzieć, że zagrał u nas sam człowiek-legenda. Dla nas to wielka sprawa.
Pamiętam, że po debiucie Apocalyptiki wielu zastanawiało się, jaki będzie wasz koleiny ruch: jeszcze Jedna płyta z przeróbkami, a może własny repertuar? Teraz takie pytanie znów ma sens.
Rzecz w tym, że tuż przed premierą płyty nie mamy zielonego pojęcia, co przyniesie przyszłość. Lubimy podążać za naturalnym nurtem - przekonywać się, jak nowy materiał sprawdza się na żywo, by na tej podstawie zadecydować o kolejnych krokach. Zawsze mamy mnóstwo pomysłów, ale jest zdecydowanie zbyt wcześnie, by zadecydować, jaki będzie nasz kolejny krok. Następne dwa lata zjedzą nam koncerty, więc bliżej końca roku powinniśmy mieć już niejakie pojęcie o tym, co nas kręci. Bo to wszystko naprawdę sprowadza się do odpowiedzi na proste pytanie: co nas ekscytuje? Nie wydaje mi się jednak, byśmy mieli nagrać trzeci album z utworami Metalliki. Żartujemy sobie czasem, że odpowiednia pora na taki ruch przyjdzie na emeryturze. Gdybym musiał zgadywać teraz, to pewnie powiedziałbym, że kolejny album wypełni nasz własny materiał, ale w jakiej formie - to wielka niewiadoma. W ostatnich latach pokusiliśmy się o przedsięwzięcia przeróżnej natury: były piosenki ze śpiewem, interpretacje utworów muzyki klasycznej, koncertówka nagrana w kościele. W dobie cyfrowej dystrybucji muzyki możemy iść kilkoma ścieżkami jednocześnie.
Podtytuł twojej książkowej biografii brzmi The Connection Creator. Kim jest taki Kreator Połączeń?
To ktoś, kto zestawia rzeczy, światy, pomysły, style i ludzi w nieoczekiwane sposoby. Chyba dlatego zdecydowałem się na taki podtytuł. Kiedy sam przeczytałem gotową już książkę, pomyślałem sobie, że cholernie dużo się w moim życiu wydarzyło. I wiele z tych wydarzeń nie było oczywistych. Często chadzałem wyboistymi drogami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz