Mam jednak nadzieję, że za każdym razem, kiedy zgłaszam niekompletne
wydanie, ląduje ono gdzieś z boku z ewentualną myślą o zakupieniu nowego
egzemplarza na potrzeby przyszłych wypożyczeń. To najnowsze - z 2014 roku - przetłumaczył Karol Toeplitz, nie zaś Iwaszkiewicz, ale pomny doświadczeń z nowym tłumaczeniem Martwych dusz, taka zamiana w bibliotece może i by się nawet przysłużyła nowym czytelnikom. Lepsze wg powiedzenia jest, co prawda, wrogiem dobrego, jednakowoż przy zdezelowanym, niekompletnym egzemplarzu czytelnikowi idzie głównie o pełny tekst całości dzieła. Trudno też porównać skalą lepsze-gorsze jedno, czy drugie tłumaczenie. Nie jest lepsze, nie jest gorsze - jest inne; i być może nawet bardziej przystające do obecnych czasów od tego, co zaserwował nam Iwaszkiewicz w 1966 roku.
Tam, gdzie kończy się nauka, zaczyna się wiara. Tam, gdzie zaczyna się bojaźń i lęk, lekarstwem jest wiara. Swego czasu temat ów podjął na potrzeby Kultu Kazik Staszewski w utworze Wiara:
Kierkegaard - syn protestanckiego kupca - dorastał w najbardziej radykalnym (na pierwszą połowę XIX wieku) odłamie religijnej wspólnoty. Ludzie do niej przystający, na zewnątrz mieli niemal hopla w temacie grzeszności człowieka, tym starotestamentowym wiecznym potępieniu i jedynej pociechy szukali w relacji z Bogiem (katolickie "grzechów odpuszczenie było im na wskroś obce). To na zewnątrz (coby środowisko wiedziało, jak oceniać daną rodzinę), bo historia rodziny Sorena Kierkegaarda odcisnęła na filozofie wielkie piętno grzechu po wsze czasy. Zgrabnie przedstawił tę historię Jarosław Iwaszkiewicz we wstępie:
(...) Soren dorastając dowiaduje się, że ojciec po śmierci pierwszej żony bardzo prędko ożenił się (...) ze swoją dotychczasową służącą, matką Sorena, i że pierwsze dziecko z tego małżeństwa urodziło się w cztery miesiące po ślubie. Pierwszy wstrząs, pierwsza wątpliwość. Dalej, po śmierci matki Sorena i pięciorga dorosłych dzieci, stary Kierkegaard wyznaje, że w dzieciństwie, a musiało to być wczesne dzieciństwo, bo przed dwunastym rokiem życia, gdy był pastuszkiem na Jutlandii, cierpiał głód, chłód i razy - wszedł pewnego ranka na wzgórek i wyciągając ręce do nieba przeklął Boga za swoją niedolę. Soren zamiast uczuć w sercu żal i miłosierdzie nad biednym dzieckiem, które do tego stopnia cierpiało, uznaje, że grzech przekleństwa ciąży na nich wszystkich i będzie ciążył do końca ich dni. To Bóg każe ojca za to, odbierając mu pięcioro dzieci, to Bóg czyha na zdrowie Sorena i jego jedynego starszego brata, ocalałego z pogromu.
Przekleństwo Boga, pamięć o tym, wyznanie tej przed synami, wzięcie części tej winy na siebie przez synów jako "grzechu pierworodnego" - trudne są dla nas do zrozumienia. Rodzina szaleńców - powiadamy.
Niejaki Tadeusz Batyr - autor książki Spowiedź Nikosia zza grobu, w 2018 roku przed kamerami Telewizji Polskiej, zamazany i ze zmienionym głosem otwarcie chwalił Karola Nawrockiego tymi słowami: To historyk, który, właściwie, zainspirował mnie do mojej pracy; pierwszy, który zajmował się zagadnieniami przestępczości zorganizowanej w PRL. Ja starałem się do tych suchych historycznych i badawczych prac doktora Nawrockiego dołożyć to, czym się zajmuję na co dzień: czyli publicystykę, ale też rozmowy z ludźmi, ze świadkami tamtych wydarzeń. Po latach okazało się, że Tadeuszem Batyrem jest Karol Tadeusz Nawrocki - prezydent-elekt, obywatelski kandydat, prezes Instytutu Pamięci Narodowej. Oczywiście media podchwyciły temat i w sposób szyderczy, prześmiewczy komentowały działalność Nawrockiego pod pseudonimem; dworowały z tego, że autor powołuje się sam na siebie.
Batyr, proszę państwa, nie był pierwszy, ani ostatni w powoływaniu się sam na siebie. Nawet Soren Kierkegaard z pewnością pierwszy nie był. Duński filozof w Chorobie na śmierć bez ceregieli cytuje sam siebie: Tymczasem jest i będzie przecież różnica (...) pomiędzy pogaństwem w ścisłym tego słowa znaczeniu, a pogaństwem w chrześcijaństwie, różnica, na którą zwrócił uwagę Virgilius Haufniensis mówiąc o strachu, że wprawdzie pogaństwu brakuje ducha, rozwija się jednak ono w kierunku duchowym, podczas gdy pogaństwu w chrześcijaństwie brakuje ducha, kierunek rozwoju prowadzi w przeciwną stronę, do apostazji, i to jest właśnie w najściślejszym znaczeniu bezduszność. Fragment ten pochodzi z traktatu Pojęcie strachu, którego autorem jest właśnie pan Virgilius Haufniensis... a jest to jeden z pseudonimów Kierkegaarda. Także jak go określić? Szaleńcem, czy niezrównoważonym?? Nie! Jest to najnormalniejszy autor, piszący pod pseudonimem. Nie ma w tym krzty "dziwnego" zachowania. Literaci piszą (z przeróżnych powodów, także pod pseudonimami. Najnormalniejsza to w świecie literatury praktyka.
Kierkegaard w rozpaczy zatopiony w annałach Pisma Świętego
Obie filozoficzne rozprawy, z którymi zetknąłem się w tym wydaniu mówią o rozpaczy, o przerażeniu, o skończoności doczesności i szukaniu swej świadomości w wieczności. Bo śmiertelna utrata świadomości jest czymś najstraszniejszym, co przydarza się człowiekowi. Świadomemu swego Jestestwa człowiekowi. Bo było (za czasów Kierkegaarda), jest i będzie całe morze człowieka powierzchownego, co niczym szympans w loży guziki naciska - jak pisał w swym poemacie krakowski bard*. Morze człowieka, co - jak udowadnia Soren Kierkegaard w Chorobie na śmierć - uczy się małpować innych ludzi i wie, jak zachowywać się, aby żyć wśród nich - i jakoś tam żyje. W chrześcijaństwie jest chrześcijaninem, chodzi co niedziela do kościoła, słucha kazania księdza i rozumie je, rozumieją się nawzajem. Umiera, ksiądz za dziesięć talarów wprowadza go do wieczności; ale osobowością nie był i osobowością nie został. Znów na myśl ciśnie się Maleńczuk: Jakby się nie żyło, tak śmierć nam pisana. Każdemu jest matką - o wszystkich pamięta**. Jedynym "ratunkiem" w obu przypadkach jest dla Kierkegaarda wiara w Boga. Pomimo, że czytelnikowi na pierwszy rzut oka trudno jest się zorientować, gdzie Kierkegaard sypie parafrazami z Pisma Świętego, a gdzie je przytacza dokładnie w całości, to charakter obu wywodów można podzielić podług katolicko-protestanckiego Słowa Bożego.
W Bojaźni i drżeniu punktem wyjścia jest Starotestamentowa opowieść o Abrahamie, który ma zabić Izaaka - swego jedynego, ukochanego syna. Obawa i rozterki Abrahama z biegiem tysięcy lat jakoś uleciały ze świadomości wierzących. Jak zauważa autor: Ludzie chwalą łaskę Pańską, która zwróciła Abrahamowi Izaaka, i mówią, że wszystko to było tylko próbą. Próbą - słowo to mówi i dużo, i mało, a wszystko mija tak szybko jak gadanie.. Dosiada się skrzydlatego konia, natychmiast jest się na górze Moria i od razu widzi się kozła; zapomina się, że Abraham jechał na ośle, i to bardzo powoli - trzy dni był w podróży i musiał mieć czas na narąbanie drzewa, związanie Izaaka i naostrzenie noża. Niestety Kierkegaard (podobnie jak katolicy, czy protestanci) postrzega Boga jako tego, który wodzi na pokuszenie. Bóg kuszący Abrahama?! Naprawdę?? Od wieków w europejskiej wierze mamy do czynienia z grochem i kapustą. Nauki kościoła w tym jarmarcznym, powierzchownym katolicyzmie zaściankowej "wiary" stoją od wieków na głowie! Na pokuszenie wodzi przecież szatan. Jak miłosierny Bóg mógłby kusić swego wyznawcę?? Wystawianie na próby to przecież coś zupełnie innego niż kuszenie! Bóg bez szatana nie istnieje, podobnie jak szatan bez Boga - nie można przypisywać mocy jednego temu drugiemu, i odwrotnie - mocy drugiego nie przypisuje się bezrefleksyjnie temu pierwszemu.
Chorobę na śmierć autor rozpoczyna Nowotestamentową opowieścią o wskrzeszeniu Łazarza: Choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej, aby dzięki niej Syn Boży został otoczony chwałą - odrzekł Jezus siostrom Łazarza, które zawiadamiały Jezusa o złym stanie zdrowia brata. Mało tego! Jezus, gdy już doskonale wiedział o rychłym końcu życia Łazarza, był w pobliżu, ale nie uzdrowił chorego. Poczekał, aż ten "zaśnie". Jarosław Iwaszkiewicz we wstępie zauważa: W środowisku protestanckim (...) pojęcie grzechu nabiera przerażających rozmiarów, grzech staje się "chorobą na śmierć" - czyli drogą do potępienia wiecznego. "Choroba na śmierć" jest traktatem o rozpaczy, o beznadziejności sytuacji człowieka. I w tej beznadziejności doczesności jedynym, nie tyle pocieszeniem, co w ogóle znalezieniem sensu życia jest wiara, jest Bóg, jest wieczność. Czy da się odszukać swoje Ja, swą Osobowość, swą Świadomość w Wieczności? U Kierkegaarda odpowiedzią na te pytania jest wiara, i to wiara pojmowana bardzo mocno w sposób katolicki, czy protestancki.
Na samym początku rozdziału Pochwała Abrahama Kierkegaard pisze: Jeżeli nie istnieje żadna wieczna świadomość w człowieku, jeżeli na dnie wszystkiego czai się tylko dziko działająca moc, która kłębiąc się w wirze ciemnych namiętności zrodziła wszystko to, co było wielkie, i to, co nie miało żadnego znaczenia, jeżeli pustka bezdenna i nigdy nienasycona kryje kryje się pod wszystkim, czymże innym staje się życie całe, jak nie rozpaczą? Jeżeli tak jest, jeżeli nie ma żadnych świętych więzów łączących ludzkość, jeżeli pokolenie za pokoleniem powstaje powstaje jak liście w puszczy, jeżeli jedno pokolenie przychodzi na zmianę drugiemu, jak następują po sobie śpiewy ptaków w lesie, jeżeli pokolenia mijają, idąc przez życie jak okręt po morzu, jak wicher na pustyni, jak bezmyślne i bezowocne działanie, jeżeli wieczne zapomnienie zawsze czyha na swą zdobycz i nie ma żadnej rzeczy, która by była dość silna, aby wyzwolić od tego - jakże puste i beznadziejne wydaje się życie!
Owa wiara u Kierkegaarda to pewien stan ducha, euforia, niemal czysto hedonistyczne spełnienie, nazywane przez niego "najwyższą namiętnością ludzką". To jakby platoniczny hedonizm, który zagłusza u autora pustkę i beznadziejność życia doczesnego. A po cóż się tak zamęczać w danej nam raz doczesności? - zawołają niewolnicy [duchowego] ubóstwa, ta małpująca innych masa ludzka, te żaby skrzeczące w błocie życia. Niech sobie skrzeczą w bagnie! Ponieważ zaś prawdą jest, że każda jednostka sama w sobie jest kanciasta, w konsekwencji wynika, że powinna być wygładzona, ale nie zgładzona, nie powinna (...) ze strachu przed ludźmi rezygnować z samej siebie, ani tym bardziej nie powinna ze strachu przed ludźmi zacierać swych najistotniejszych osobliwości, które właśnie nie powinny być wygładzone, a w których tkwi sama istota osobowości. Kolekcjonuj wspomnienia, które Cię uwznioślają, a wystarczysz docześnie sam sobie i owi małpujący niewolnicy duchowego ubóstwa mogą sobie skrzeczeć do woli. Nawet - jak u Emily Dickinson - w czerwcu!
Wiara staje się dla autora wyrazem miłości na wieki, przybiera charakter aż nadto religijny (dobrze znany katolikom), staje się rycerzem wiary, co objawia się w końcu jako miłość do Istoty Wiecznej. Kierkegaard (świadomie bądź nie) jakoby mimowolnie przywołuje w sobie zachowanie króla Kastylii - Alfonsa X Mądrego, który miłość do Istoty Wiecznej żywił do Maryi - Matki Boskiej. Ów zbiór pieśni chwalebnych do Najświętszej Maryi Panny Alfons X nazwał Cantigas de Santa Maria. W zgrabnej formie zestaw (zarówno pierwotnych, jak i nowo skomponowanych) kantyg przedstawił Pan Maleńczuk na krążku w 2006 roku (sam przez jakiś czas zakładając pludry i wyśpiewując owe pieśni na deskach teatru).
Jeżeli życie nie przynosi człowiekowi czegoś, co go uszczęśliwia, pociechą dla niego będzie świadomość, że możliwość szczęścia jednak istniała. Ale niezgłębiony jest smutek, którego nie rozproszy przemijający czas, którego czas nie uleczy - pisze autor. Człowiek po kres doczesności drży w bojaźni przed końcem świadomości. I cała ta obawa trwa eonami. Właśnie teraz, kiedy każdy człowiek zdolny jest do największych czynów, wątpienie o nieśmiertelności duszy może być tak powszechne, gdyż ten, kto naprawdę i rzeczywiście dokonał wysiłku pojęcia nieskończoności wątpić chyba nie może. Namiętność wiary w nieśmiertelną duchowość, w świadome i nieśmiertelne Ja, są jedynie godne wiary i dzięki temu są jedynym dowodem na wieczne trwanie własnego Jestestwa. Mimo wszystko bezduszność, determinizm i fatalizm - ów zestaw drobnomieszczańskich, zaściankowych cech składających się na rozpacz duchową, w której skoro znamy przyczynę (narodziny), to znany jest także skutek (śmierć), gdzie wszystko jest z góry przesądzone i nieuniknione - górują nad doczesnością człowieka i wprawiają go w rozpacz wieczności.
Wierz, posiadaj wiarę, ale nie próbuj jej zrozumieć. Wierzyć, znaczy tyle, co właśnie nie próbować zrozumieć. Jeśli Soren Kierkegaard pisał swe traktaty ku pokrzepieniu ducha, to ów duchowy stan samego autora nie pozwolił mu mimo wszystko wyjść z okowów osobistego pesymizmu. Te łańcuchy, te kajdany odbierające doczesną wolność krępowały i niewoliły autora w trakcie prac nad wyłuszczeniem swej filozofii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz