wtorek, 1 lipca 2025

STCHURIADA '25: Hołd powieszonemu

 

Wtorek, 24 lipca 1979 roku; Praga-Południe; mieszkanie w kamienicy przy ul. Rębkowskiej. "Sted" zażywa leki psychotropowe, a następnie próbuje podciąć sobie żyły – nieskutecznie. Pijany w sztok ma wszak problem nawet ze staniem, a co dopiero z harataniem ręki i żył podcinaniem. Bohater sięga po sznur. Jeszcze chwila i będzie po kolejnym poecie. Sukces! Bramy nieśmiertelności otwarte na oścież! Bo czymże jest nieśmiertelność? "Nie korpusu trwaniem, lecz przez żyjących dzieła twego miłowaniem". Ilu ich u nas było? Ilu będzie? Tych co sposobów na koniec będą szukać, by wreszcie odpocząć. Za Kraszewskim popłyńmy myślą: Ileż by nauki dla nas wytrysnąć mogło z mikroskopowego wejrzenia na to pełne bólu, upokorzeń, nędzy i odrzucenia życie nieznanych, nieszczęśliwych, odrzuconych istot, ledwie widnych na świecie. (...) W ogromnej a dziewiczej jeszcze przestrzeni historii człowieka ileż to zakątków ciemnych, niezbadanych, opuszczonych! Jak owi pisarze dawni, co mijając drobne twory, szli naprzód poznać się z tymi, co im w oko padały ogromem, kształtem lub barwą... 
 
Sami ogrom po się zostawili, dostrzeżony przez żywych: Wojaczek, Stachura, (zapity na śmierć) Rybowicz, co się nie chciał, albo nie zdążył powiesić...
 
Stachuriada nieustannie czeka na zachwyty i skowyty, bo najgorsza dla twórczości neutralność, albo kiedy odbiór jednolity. Zgodliwość obu tych stron aż krzyczy za Rybowiczem: "Mówią: jest pan zdolny, błyskotliwy i wybitny, przystojny, inteligentny, mądry i moralny, wstrzemięźliwy - mówię: Tak! Mówią: jest pan wariatem, alkoholikiem, idiotą, głupcem, grafomanem, erotomanem, zerem,
przestępcą, nikim - Tak! Mówię: Tak!"
.
 
 
 

 
Hołd powieszonym
[Poetom szukającym sposobów na (prze)życie]
 
(wyklęci) Poeci Polscy, 
Zanim wieszani, najpierw pijani
 
Na trampowskiej drodze owi poeci bywali pijani
Sporo kurzu na twarzy, wymęczeni i dobrze poobijani
Nie dostrzegali pojedynczych osób
lecz mnóstwo iskrzących się oczu
Słyszeli trzeszczenie kurzu między zębami
„Cisza w studni aż dudni” – sycili uszy dźwiękami
W oddali zawsze jakiś dom. Dom, jak dom
- zwykła chata – koło domu wierzba i klon ...
 
Spoglądał taki na zegarek: wtem za dwie minuty ósma
Robiło mu się wstyd, że myśli o takich głupstwach
że się znajdzie to w BN-ce, to w Rocznikach - po połowie
I wprzódy robił szpagat, by rozgrzać dłonie:
 
Późną nocą na cmentarzu
Na ławeczce siedzę sam
Dużo wspominam, trochę marzę
Półtora litra przy sobie mam 
 
 Łyk z butelki mnie ocuca
Często wieje prosto w twarz
Przy przechylaniu wiatr dokucza
ale jeszcze w niej sporo mam
 
O swoim życiu przemyślenia
szumią trochę w głowie mej
Dosyć przyjemnie się to zmienia
Sporo w butelce, wietrze wiej
 
Liczę gwiazdy nad przychodnią
Wiem, że w niej zawsze czuwa ktoś
Prostą ścieżką wrócę do domu
stąpając ciężko, taki los
 
Latarnia mierzy czas uparcie
krukowate nie chcą spać
butelkę otwieram uparcie
A to ostatnia, kurwa mać
 
W powietrzu czuję zapach zniczy
o tej porze gasną już
dogorywają, a świat milczy
Taki to los jest no i cóż
 
Wiele razy tu przychodzę
opieram często się o mur
Pytam siebie, czy wciąż mogę
W przychodni nadal trwa dyżur
 
Późną nocą na cmentarzu
przy ławeczce stoję sam
Dużo wspominam, trochę marzę
Już tylko litr przy sobie mam
 
Telefon ma włączone audio
w słuchawkach leci audycja
Piwkiem zalewam swoje gardło
Niech ta nocka jeszcze trwa
 
Spokojny jestem i skupiony
Gardło zwilża kolejny łyk
Kiedyś się skończy zatopiony
Mój styrany życiem byt
 
Późną nocą na cmentarzu
na ławeczce siedzę sam
Dużo wspominam, trochę marzę
Pół litra tylko przy sobie mam
 
Zamiast jej ust, butelkę całuję
Już niemal pusta, mam to gdzieś
Z ławeczki wstaję, trochę żałuję
że piękna nocka kończy się
 

(pozdrowienia dla obywatela Deriglasoffa)

 
Sarny wpierdoliły kwiaty z grobu taty
Próbowałem robić te szpagaty 
 
 

 
Wielki Wóz zagląda na polanę
Drzewa tu świecą scenicznym blaskiem
Iskry z ogniska próbują na zmianę
to jedna to wtóra dosięgnąć nieba
łamiąc sęki uchu przyjemnym trzaskiem
 
        
 
        Zaczęliśmy umierać każdy w swym czasie. W drugiej połowie socjalistycznego wieku. Do szkół my chodzilim, raz na lat parę pytalim Swojego „Ja” – „Jakiż jest cel naszych tam wędrówek? Przecież i tak na etat nie pójdziem”. Toż życie etatem. Po cóż nam dwa? Nie chodzimy. Nie chodzimy, sensu nie ma, żeby szatan układał nam grafiki, podpisywał urlopy. Są ponoć te elastyczne, ale dla szefa, jak dzwonek był dla nauczyciela - wieczna durna zabawa w szefów i kretynów.
        Dorastalim na boiskach, w sklepach i pod sklepami, w mieszkaniach cudzych, ale głównie własnych. Do barów ani lepszej, ani gorszej kategorii już wtedy nie chadzaliśmy. Jeśli jeszcze popijaliśmy, to w bramach na deszczu i innych jeszcze miejscach,  zawsze pod dachem nieba. Mecze, stadiony, hale – zaliczone, uczęszczane. Piwo najlepsze? Otwarte   pod słońcem, pod deszczem, pod niebem zawsze pite –  Także w sobotę, nawet tę Wielką. Udzielamy się Słowu, Pismu, Dźwiękom Mowy. Polska wolną nam była. Dobijalim głowę dziewiątym winem i wtedy z tamtej strony atakowała nas Ona, jeszcze nieznana. Jakie pejzaże się przed nami otwierały! Bo wspomnieliśmy, mamy nadzieję, że Bogini słowa się udzielalim. Wystarczy? Nie przypuszczaliśmy, że można inaczej. Bo możemy inaczej! Nasze pokoje – z jednym biurkiem i wersalką bez wezgłowia, zalewane po wielokroć na tym piętrze, z bujnym grzybem, są przytulne właśnie teraz, kiedy w oknach, co ze szczytu patrzą, zapalone lampki ze świąt mamy.
 
        Kawy zawsze możemy sobie zrobić, do Niej prawie zawsze można pójść, raczej nigdy nie sprowadzilibyśmy jej tu. Nie chcemy, by odwiedziła nas kiedyś w tych pokojach, pajęczyny pozrywała, zaburzyła ciągły strach, którego lśnienie często widać na ścianach, kiedy budzi nas południe. Rękopisów nie mamy, gubimy, albo oddajemy do (prze)druku za trzy sporty. Te butelki z cheepy piwa często długo zbyt walają się. Naszą ojczyzną tu na szczycie są te pokoje, dobrem, złem, społeczeństwem. Za takimi jak my – nie przepadamy i trudno nam z nimi siedzieć, naszą ojczyzną są nasze pokoje. Nie ma sensu z nich uciekać. Z tych bezpiecznych czterech kątów. Czmychnęliśmy do piątego, co w nim Śmierć, a wspomniane było, że umieraliśmy nie tak długo – często i połowy nie dochodząc. Czerwiec jest na ukończeniu – za połową roku lada. A może dopiero pół? A życie roztaczało przed nami uroki swe… Andrzeju, co to, to nie. Podpucha ta wielka jak kutas Jeremiego. Za oknem nie ma nic. Emocjonalna pustka na ogromną skalę. Szatan układa tam grafiki i podbija urlopy. A tu u nas? Cztery kąty. I Śmierć w piątym. Kiedyś była młodą dziewczyną, z bardzo długimi włosami czarnymi. A teraz Ty jesteś naszą kobietą, znamy smak Twego śluzu, bo kiedy z Ciebie pijemy, dostajemy życie. W upokorzeniu, w poddaniu, w uwielbieniu. Nie jest to miłość, my się tylko posilamy, jak Wampir z Psychopopu w typie latynoskiego Nosferatu. Pamiętasz, jak nazwałaś go „miłym flupem”? 
 
Gdzie byłaś całe nasze życia? O, miłośniczo poezji!
Z tomikiem Stachury i Kierkegaarda pod pachą!
Tyś na chwilę los nasz ponury rozświetliła poświatą
Mocy słowa!

        Mniemamy, że nie jest to miłość, gdy się tylko posilamy. Myśleliśmy, że nazwiesz go „przyjemnym”, i smutno nam, że Twoje spazmy były słabsze niż zazwyczaj. Dobrze wiesz, że to nasza wina, ale nie odważyliśmy się dopytać. Odważyłabyś się o tym nam opowiedzieć? Dla Ciebie to nie jest miłość, dla nas to zmartwychwstanie. Od czasu śmierci naszych, wyłącznie dzięki Tobie jest nas więcej. Ty jesteś naszą kobietą, a to pisanie to jest tchórzostwo, jak nasze spotkania, zyskiem zaś wzajemna wdzięczność. Może to jest miłość? A my się tylko posilamy. I milczymy. Milcząc, walczymy o życie, bo gdy nie pisaliśmy, to Ty się posilałaś. A milcząc tak wiemy, że jesteś nasza. Nawet nie spaliśmy pod wspólną kołdrą, ale to Ty jesteś naszą kobietą. Pachniesz niebem. Przyszliśmy. Jest sens.

        Spisaliśmy więc dług swej śmierci. Na kartce nasz życiorys – w jedno spisany – wiersz biały. Nad kartką łypią powidoki przeszłych dni, sprawdzają, czy słowa rzetelne i krwiste. Boże Wiekuisty! Koniec świata! Czas kończyć ten wpis, nocną chęć. Za oknem roztapia księżyc czerwcową rtęć. Jest czwarta dziewiętnaście, czerwiec, dwa tysiące dwadzieścia pięć.

 
Niech żyje poezji umarła sztuka!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

STCHURIADA '25: Hołd powieszonemu

  Wtorek, 24 lipca 1979 roku; Praga-Południe; mieszkanie w kamienicy przy ul. Rębkowskiej. "Sted" zażywa leki psychotropowe, a n...