czwartek, 21 stycznia 2021

Maciej M. Maleńczuk - TAMIREO - PUSTE GŁOWY - "NIWA" [ODC. 13] (styczeń 2011)

W poprzednim odcinku:

Grupa więziennych strażników, a wśród nich funkcjonariusz Antoine de Flosterhummel, udali się ze służbową wizytą do więzienia dla kobiet HAREM 132. W pobliskim lupanarze Antoine wydał wszystkie pieniądze, a potem się zadłużył, na gwiazdę lokalu Natę Verę. Po powrocie do pracy dostał tajny rozkaz – skierowanie do oddziału specjalnego.

Nastał czas nieskrępowanej wolności dla Niwy i uduchowionego idioty z B1, który zwał się Sriskapandeonder Medroefalemedaver Pandrogertewitkalis Dodo Musker. Nie odzywał się wcale, gdyż przed wielu wielu laty przyjął na siebie ślub milczenia – zresztą właśnie to uporczywe milczenie przywiodło go w końcu na Salę Rozpraw – tam milczał jak zaklęty po czym dostał dziesięć lat, co również przyjął w milczeniu. 
 
 
Naćpany porostem sędzia z trudem powstrzymał się wtedy przed dołożeniem mu jeszcze z pięciu, żeby sprawdzić, czy nadal zachowa taki spokój, lecz krótkie, acz intensywne spojrzenie sekretarki przez serduszkowe okulary powstrzymało go od nadmiernej surowości. Spojrzenie znaczyło: jeśli natychmiast (Misiu) nie zakończysz tej sprawy, nici z piątkowego seksu. Był piątek i kalendarz suki, która dostała pracę sekretarki w zamian za perwersyjny seks z odpowiednimi ludźmi, przewidywał całą noc z sędzią Flimonem Gardmanem Moskiterem vel Demonteparesem. Takoż Flimon poprzestał na dyszce – co i tak było straszliwym wyrokiem.

Dziesięć lat! – huczało w głowie mnicha, którego jedyną przewiną było to, że wziął do rąk nie ten bagaż, co trzeba. I oczywiście była tam kontrabanda – stos zadrukowanych jakimś szyfrem kartek. Czy podrzucili je wrogowie, by go wrobić, czy ktoś faktycznie się pomylił, a może wiedziano, iż nic nie powie i podstępnie podłożono przemyt (chyba jakieś wojskowe czy dyplomatyczne dane) uduchowionemu idiocie – a nuż się uda. Nie udało się, a idiota w milczeniu przyjął na siebie dziesięcioletni wyrok. No ale teraz, kiedy już wydarzyło się tak wiele i kiedy wylądował na przeklętej ziemi B12 – odbity z rąk mieszańców i poniesiony w głąb mitycznej dżungli, skąd nikt nie wracał żywy – mógłby się wreszcie odezwać. Mógłby powiedzieć choć słowo. Inaczej nie będzie odpowiednio traktowany. A przecież traktowany był jak prawdziwy GOŚĆ - Galeo. Słowo to miało dwa znaczenia w języku Tamireo. Po pierwsze oznaczało przyjaciela – jeśli wymawiane z akcentem na pierwszą sylabę GAleo. Jeśli zaś gaLEO, znaczyło to ni mniej ni więcej tylko „obiad”. Tę delikatną, lecz jakże istotną różnicę wyłożył mu Koffe po długich i burzliwych obradach ze starszyzną plemienia. Tamireo chcieli go zjeść – nie obchodziło ich, że jest Galeo – w ich mniemaniu był gaLEO. Koffe długo im tłumaczył, ale w końcu trzeba było użyć argumentu siły, więc złapał w kleszcze najgłośniej wrzeszczącego Trino i najspokojniej w świecie złamał mu kręgosłup na oczach znajomych i rodziny. Zostało to z uznaniem przyjęte przez resztę plemienia i nie dyskutowano już więcej tej sprawy. Od tamtej pory Sriskapandeonder Medroefalemedaver Pandrogertewitkalis Dodo Musker był Galeo – przynajmniej do kolejnego schwytanego w kleszcze krzykacza. Koffe był jednak człowiekiem – miał dość takiego załatwiania spraw. Doszedł już do takiej wprawy w zabijaniu, że niemal zaczynał to lubić. To właśnie martwiło go najbardziej. Od czasu spotkania Niwy i tego drugiego milczącego świra chęć wydostania się z B12 była u niego coraz bardziej przemożna. A po raz pierwszy było to możliwe. Przynajmniej tak im się wydawało. Po pierwsze: Niwa miał statek. Miał mieć. Po drugie: było na nim od czorta porostu. Po trzecie: nikt tego draństwa nie potrafił obsłużyć. Po czwarte: Niwa posiadał instrukcję obsługi. Po piąte: tylko milczący kretyn potrafił to odczytać. A właśnie on powziął przeklęte śluby milczenia. Tak więc albo zacznie mówić, albo stanie się gaLEO.

Metody Tamireo nie były zbyt skomplikowane. Tortury, rożen, obiad. Nie rozumieli, nie chcieli rozumieć motywów Koffego. De facto nie mogli ich znać. Bez przerwy naciskali, by nabić schwytanych na rożen i wreszcie ich usmażyć. Czyżby wielki Koffe stracił nagle apetyt? Ileż to już razy (chyba z tysiąc) rozszarpywali członki schwytanych na strzępy, wydzierając sobie co lepsze kęsy. Czemu akurat teraz miałoby być inaczej? Z takim problemem Koffe nie zetknął się nigdy wcześniej. Przynajmniej odkąd został wodzem Tamireo. Wcześniej problemowi odcinało się głowę. Przewiercało na wylot zaostrzonym drągiem i smażyło na ogniu pośród śpiewu i rytualnego tańca. Nie ma dwóch zdań. Trzeba zrobić imprezę. Wmówimy dzikusom jakiś przełom księżyca czy inną pogodową anomalię. Resztki ziemskiej edukacji przelatywały przez głowę Koffego, jakby był jakimś mistrzem dedukcji. Że też w głowie tego urodzonego mordercy musiały kłębić się aż tak skomplikowane myśli! Sam siebie nigdy o to nie podejrzewał. Myślenie ma przyszłość – pobudzał sam siebie niejasną maksymą, którą wyniósł gdzieś z otchłani edukacji. Myśl stary, myśl – inaczej zostaniesz tu na zawsze. Stał pośród siedzących dookoła ludożerców, pośród ich tęczowych włosów, w które powplatali zdobyczne Piękne Kamienie – Ganda Elfis połyskujące pięknymi refleksami.

W stodole, która służyła za miejsce obrad, pełno było migotania, spiłowanych zębów, łuków, dzid i kamiennych noży, z którymi Tamireo nie rozstawali się nawet podczas cielesnych uciech. Tym oddawali się nader często, wielokrotnie podczas dnia i tyleż w nocy. Za dnia były to łagodzące napięcia krótkie ryps i wyps z jakąkolwiek, w nocy zaś długie i namiętne, pełne obietnic wierności jednej tylko wybrance, pełne wycia i spazmów kopulacje małżeńskie. Nawet teraz, podczas obrad, niektórzy wojownicy niespiesznie głaskali się po penisach – nie uważając i gubiąc co chwila sens rozmowy. Byli w tym dziecinni (jeśli można tak rzec), rozkojarzeni i nieraz już zdarzało się, że „zajęty swoimi sprawami” wojownik Tamireo na polowaniu sam stawał się ofiarą tego czy innego potwora, które zamieszkiwały dżunglę B12. Koffe w tym właśnie spostrzegł ich słabość – ta wieczna niekończąca się ruja dekoncentrowała ich i czyniła podatnymi na niespodziewany atak. Poza tym w ogóle nie mogli skupić się dłużej na jednej myśli, i obrady z nimi (zwłaszcza młodzieżą) były niekończącym się tłumaczeniem – jeden onanista drugiemu – o czym teraz Wielki Czarny Człowiek właściwie mówi.

- Kiedy będziemy ich jeść? - wrzasnął Mrino, oderwawszy na chwilę wzrok od własnego kutasa. 
 
Najwyraźniej przegapił łamanie kręgosłupa. Koffe spokojnie wstał i ruszył w kierunku Mrino, lecz pojednawcze pomruki starszyzny: Neder, neder ichto bidi (zostaw, zostaw, to tylko dzieciak) – skłoniły go do powrotu na miejsce. Mrino wrócił do oględzin penisa, który marnie sflaczał na widok Koffego. Wymagał powtórnego masażu, więc otumaniony rują Mrino powrócił do swych marzeń. Tymczasem Koffe już wiedział. Wiedział, co zrobić, ale jeszcze nie wiedział jak. Trzeba improwizować... potrzebował paru godzin... teraz trzeba było wytłumaczyć sprawę bandzie kolorowych głodomorów. Koffe improwizował nie pierwszy raz. Niejedno można było wmówić tym dzikusom, tym szaleńcom, tym opętańcom. Koffe wiedział o tym. Mieli fantastyczne ciała, morderczą siłę i puste głowy. Tak ich zresztą w duchu nazywał: Tamireo – Puste Głowy. Wywrócił oczami i padł jak rażony piorunem na ziemię. W ten sposób nie pierwszy raz udowadniał swój kontakt z Siłami Ziemi – EfirZemir, a przecież to one – a nie umiejętność łamania dzikim kręgosłupów – dawały mu tutaj władzę. Czy uwierzyli? Pewnie, że tak. Spróbowałby który nie uwierzyć. Utoczywszy piany z ust, Koffe poderwał się na nogi i wygłosił przemowę:

- Daver! - krzyknął. - Daver da merta nimrozi patero pirani! Mater! Nereza ichti pai arami! Descet nemrozi! Para nemrozi! Schiva armani! Lekte eroza keffter macabi! Erodo ektar nemri agdaver! Da vero! - Słyszę! Słyszę, jak ziemia przemawia słowami ojca! Matka! Nieprędko doczeka się potomka! Nikt jej nie wsadzi! Nigdy nie wsadzi! Mąż odejdzie! Wszystko pochłonie rdza wokoło. Zardzewieje twój brat na zawsze! Oto prawda! 
 
Rdza była wszechobecna. Na B12 każdy metalowy element błyskawicznie zaczynał rdzewieć. Dużo trwalsze były kamienne narzędzia, lecz stal – jeszcze nie chwyciła jej rdza – była morderczą bronią. A Koffe miał przy sobie zawsze kilka różnej długości kordelasów, noży i innych metalowych przedmiotów, które lśniły jak nowe. Nigdy nietknięte rdzą. To przepełniało wszystkich Tamireo czcią dla wodza, i chyba też zwykłym strachem. Była to zresztą ich kolejna wada. Przy całej swej sile nie grzeszyli zbytnią odwagą. Łatwo było jednego z drugim nastraszyć. Rdza w ich rozumieniu oznaczała powolną śmierć. To, że matce już nikt nigdy nie wsadzi, było wykładnią zburzonego spokoju (więzienia?). A to, że brat zardzewieje? No cóż – ciągle właściwie znaczyło to samo. Że wydarzą się złe rzeczy i będzie dużo śmierci (rdza). I wyszedł.

- Oder coder eter - wychodząc rzucił Koffe w kierunku dwóch strażników.
 
Szpilozębi dzicy zrobili w tył zwrot i usiedli. Wzrok skierowali w dół – na penisy.

- Ty i van der Musker czy jak ci tam, chodźcie ze mną do Dziury. Od ciebie Niwa nic nie chcą – czemu, nie wiem. Ale na mnicha wielką oskomę mają. Chcą wyrożnować go nad ogniskiem i tam przypiekać, aż się dobrze upiecze!

Przeszli do kanciapy – pomieszczenia, do którego wstęp oprócz Koffego miały tylko niektóre dziewczęta. Było tam od czorta wszelkiego elektronicznego sprzętu pochodzącego ze zrabowanych transportów. Koffe odpalił generator i włączył nadajniki. Te zamieniły pomieszczenie w ul pełen szmerów, trzasków i dolatujących co jakiś czas strzępów rozmów, a raczej suchych komunikatów. Beta szesnaście, beta szesnaście – powtarzał automat, po czym fala zanikała i rozlegał się mokry baryton Engelsdorfa von Hauperdinkla „nie byyyyyło miiiiiiii cieeeeebieeee braaaak, gdym Zauberschnitza poznał czar, niesmaczna miiiiiiii naaaaaaaaweeeeeet dzieeeeeeeewiiiiiiiica, bom poznał tę z Zaubeeeeeeerschniiiiiiiitzaaaaaaaa - wył Engelsdorf, a Koffe przemówił do Niwy i Milczącego w te
słowa:

- Powiem krótko. Musimy spierdalać. Naprawdę miałem wizję. Już kiedyś, wcześniej, kiedy robiłem ten numer z wpadaniem w trans. Niby się wygłupiałem, wygłaszałem jakieś proroctwo, żeby zyskać na czasie, tymczasem patrzcie panowie. Sprawdza się... Ostatnio wywróżyłem, że będzie transport, bo marudzili, znowu chcieli ludzkiego mięsa. Więc wywróżyłem, że będzie transport, powiedziałem gdzie, i na odczep się poszedłem z nimi.

- Rzadko coś przejeżdża. A tu transport. A w nim wy. Mieszańcy już doszli do swoich leży. Nadali, w jakim rejonie był napad. Delta szesnaście to oddział specjalny. Frajerzy, ale to mieszańcy. Robią to, bo nie chcą iść do swojego więzienia. Podobno nie ma nic gorszego. Na mojego nosa wcześniej czy później znajdą mnie. Nas. Więc mam ukrytą furgonetkę. Z drugiej strony wioski pod plandeką stoi zatankowany samochód z zapasem paliwa na jakieś trzy tysiące kilometrów. Masz instrukcję?

Niwa puknął się w koszulę, pod którą rysował się kształt.

- A teraz, ty głupi otumaniony palancie w prześcieradle, który nie otwiera ust, boś coś przysiągł jakiemuś bogu - albo natychmiast potwierdzisz, że przetłumaczysz instrukcję albo stajesz się gaLEO. Coś muszę rzucić tym Pustym Głowom, żeby odwrócić ich uwagę. Więc albo się odzywasz, albo...

- Przetłumaczę instrukcję - odezwał się zgrzytliwie mnich. - Mówcie na mnie Dodo Musker. Resztę imienia muszę sobie przypomnieć.

W oddali rozległ się wystrzał, który zelektryzował wszystkich. Tamireo krzyknęli „Ua-ho” i dalej się zbroić. Zapanował zorganizowany rozgardiasz.

„Ua-ho” znaczyło ni mniej ni więcej, tylko „cicho-sza”. Koffe Niwa i Dodo Musker biegiem ruszyli na drugi kraniec wioski w kierunku płachty, zaś z oddali rozległy się serie. Nadchodził Oddział Specjalny Delta szesnaście.
 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz