„A w budce strażnika siedzi pieeees... i pieski los jego jeeeest... i gorszyniż los skazańcaskazaaaaańca... skazaniec swą szansę dostaaaaaanie i przed otwartą bramą staaaaaanie... a ty na zawsze tu zostaaaaaaniesz... to chyba gorsze niż wygnaaaaanie... – z głośniczka służbowego radyjka, z którym nie rozstawał się Antoine, niosły się rzępolące dźwięki piosenki. Śpiewał Undermars von Humpelsdorf – jeden z rzeszy mieszańców, którzy śpiewali dla mieszańców o mieszańcach. Było to niemiłosierne rzępolenie z dodatkiem automatycznego pulsatora i nikt oprócz nich samych nie słuchał tego szajsu. Uchodziły za synonim obciachu i takie były: „siedzę na kogucie, brak mi wielu uciech” – zawsze były to tęskne pieśnidła, niewiele różniące się od grypsujących piosenek samych skazańców. Jedne i drugie opisywały samotność i tęsknotę, tyle że więzienne zawsze kończyły się wiązanką dla gadów o nadchodzącym dniu wolności – piosenki mieszańców nie dawały tej nadziei.
Oni odsiadywali swój wyrok do końca. W całości. Rodzili się w przywięziennych osiedlach, jako dzieci na podwórku bawili się w strażników i więźniów, potem już po prostu byli tylko strażnikami. Żony ich, a później córki, a także matki i kochanki, były strażniczkami w kobiecych więzieniach, których było mniej, więc spora część kobiet zostawała prostytutkami w osiedlowych lupanarach, zresztą pracowały tam i dzikuski – co prawda rzadko. Niezwykle pogardzane przez swoich, którzy brzydzili się mieszańcami, niezwykle pożądane były przez samych mieszańców – rujnowali się na takie kochanki, uznawane za luksusowe metresy tylko dla wybranych.
O jednej z nich marzył teraz wyciągnięty na niemiłosiernie obdartym ze skóry fotelu klawisz blokhausu CHAM 541, Antoine de Flosterhummel. Nie ma się co dziwić wieloczłonowemu nazwisku – w końcu był mieszańcem. Nazwiska składały się z członów głównych nazwisk rodziców, zaś przedrostek von lub de dodawano w zależności od tego, czy ojciec (lub matka), był dzikim, czy człowiekiem. Również od tego zależała kolejność nazwisk ojca i matki. Jeśli zaś ojcem (lub matką) był mieszaniec, stosowano przedrostek del. Jeśli zaś i ojciec, i matka byli mieszańcami, dziecko otrzymywało przedrostek vel. W zależności od tego, czy ojciec (lub matka) byli von, vel czy de wynikała kolejność rozmieszczenia członów nazwiska. Zależności tych może być więcej i z pewnością uważny czytelnik dostrzegłby niekonsekwencję tej narracji - całą resztę już bardziej zawiłych koligacji regulował przedrostek don, zaś kolejność członów ustalała większość von lub de w nazwiskach przodków, przy czym decydująca była ilość przedrostków von w przypadku mężczyzn i de w przypadku kobiet. Antoine de Flosterhummel, strażnik (a jakże) w blokhausie CHAM 541, nudził się jak mops przy dźwiękach przeboju Undermarsa von Humpelsdorfa pod tytułem Nigdy stąd nie wyjdę. Wszyscy mieszańcy i wszyscy skazańcy znali tę beznadziejną pieśń o przemijaniu: „mówią gdzieś na innych planeeeeeetaaaaach tam prawdziwe życie jeeeest, a ja siedzę tu na koguuuuucieeeeee i nie mogę z nieeeego zeeeejść” – wrzeszczał przećpanym tenorem Undermars von Humpelsdorf. Antoine de Flosterhummel tak naprawdę (i między nami) miał tylko jedno w głowie. Dziwkę z hotelu von Zaubershnitz & del Kuppeldorfer. Czekała ich wizytacja w odległym HAREM 132 – więzieniu dla kobiet, gdzie okazji do spełnienia erotycznych zachcianek nieżonatego Antoina było całe mnóstwo, on ubzdurał sobie jednak, że chce mieć dzikuskę, że chciałby choć raz zakosztować takiej kobiety. Miał dość posuwania klawiszek na służbowych szkoleniach.
No i pojechali. Do dyspozycji mieli oczywiście pojazd kołowy, podróż zajęła im ponad dwa dni. Byli grupą złożoną z wyróżniających się pracowników z różnych zakładów rozsianych na jednej z większych planet układu B. Do wybranych punktów zbornych zjeżdżali się klawisze z blokhausów w danym rejonie zwanym DAFTA. Słowo to oznaczało wioskę i pochodziło z języka Galineo – niegdyś najwyżej rozwiniętego plemienia w rejonie DAFTA 111115. Rejonów było kilkaset tysięcy; cała piramida przełożonych, drużynowych i podwładnych znana była chyba tylko specjalistom karnistom gdzieś w szparach biurokracji policyjno-kamo-militamo-liberalnego systemu B12. Życie na planecie było nieporównywalne z życiem na latyfundiach. System uczynił tych planetarnych rozbójników prawdziwymi krezusami. Mogli sobie spokojnie bimbać na apele o przestrzeganie praw człowieka i te pe, bo byli uzbrojeni po zęby w armię mieszańców i najemników ze wszystkich stron galaktyki. Właściwie istniało przekonanie, że Pierwszy Naród i mieszańcy nie są ludźmi, a że wykonują pewne prace... to się ich jakoś nagrodzi. Zajmował się tym Wydział Nagród i Kar – prawdziwa wyrocznia w życiu mieszańca, który jest klawiszem. Czyli każdego. Choć nie całkowicie. To znaczy całkowicie, ale niezupełnie. Było jeszcze coś, czego się bali. Bali nawet bardziej od spotkania z Tamireo. Były to blokhausy MATA – więzienia dla klawiszy. Grupie, która zebrała się w blokhausie CHAM 541, to nie groziło. Wydział Nagród i Kar wydał kwartalną decyzję o nagrodzie – była nią wizyta służbowa w HAREM 132 ze zwiedzaniem, wymianą doświadczeń i bankietem. W luksusowej lodówie zasiadło ze dwudziestu mieszańców z rejonu DAFTA 111115, z czego Antoine de Flosterhummel znał pięciu. Dwóch jeszcze z CHAM 541 - Pontela vel Dementepario i Jakola don Derwimatol i trzech z CHAM 542.
Byli to w kolejności szarż od najniższej do najwyższej: Andre de Markowittel, Bolo don Katamaran i Moni vel Revanharper. Stanowili wyjazdową paczkę i mieli już przygotowane na drogę słoiki z wywarem z porostu – gównianym dragiem, tym samym, którym odurzają się więźniowie – o wiele słabszym i bardziej zanieczyszczonym w porównaniu z tym, czym handlował Mono. Na dwudniową podróż mieli tego dość, a na miejscu już chłopcy wiedzieli, jak zaopatrzyć się w niebieskie cukiereczki, kryształy z rozpadliny B17. Kiedy dojechali na miejsce, odbębnili rytuał zwiedzaniowo-wymianowobankietowy i urwali się do lupanaru w von Zaubershnitz & del Kuppeldorfer. No i tam Antoine szarpnął się na dzikuskę – gwiazdę lokalu. Nazywała się Nata Vera i leniwie tańczyła w swoim oknie. Połowa facetów gapiła się tylko na nią, ale była droga (100 krawatów). Antoine miał zebrane te cholerne 100 krawatów. Pogardliwym spojrzeniem poczęstował naćpanych kolegów przy stoliku, po czym skierował swoje kroki w kierunku buduaru 46, budząc zdumienie koleżków i własną pierwotną chuć. Nata Vera była cudem natury. Biała jak śnieg skierowała na Antoina bezwstydne spojrzenie ogromnych skośnych oczu o wężowej tęczówce. Fantastyczne silne ramiona wieńczyły cudowne piersi o idealnej proporcji, a biodra... a uda... a przepiękne łydki i ścięgna jak u dzikiego zwierzęcia, cała jej sylweta znamionowała wielką siłę, morderczą sprawność. Mogłaby urwać Antoinowi głowę, a jednak oddała mu się, biorąc go w najdalsze zakątki perwersji i prowadząc – jakby tu rzec – „pewną ręką” poprzez nieznane mu wcześniej meandry rozkoszy. Podczas całego pobytu Antoine wydał na nią ze dwa tysiące krawatów. Gdyby mógł zdobyć więcej, siedziałby tam tydzień, a nie trzy dni. Koledzy z trudem wytłumaczyli mu w końcu, że nikt mu już nic pożyczy, że trzeba wracać, że w ogóle nie był na swojej kwaterze, że zajmie się tym Wydział Nagród i Kar, jeśli natychmiast nie przestanie ich błagać, by dali mu jeszcze godzinkę, i te pe. Przemocą zawlekli go do lodówy, gdzie powitał go pomruk dwudziestu mieszańców, zadowolonych z siebie, zaspokojonych seksualnie, jak tam kto chciał. Takie przypadki jak Antoina zdarzały się nie raz, więc nikt nie robił z tego wielkiej sprawy. Mieszańcy pogderali nieco i uderzyli w kimono – w końcu czekały ich ze trzy dni podróży.
Antoine de Flosterhummel nie mógł zasnąć. Te trzy dni spędzone na haju z najbardziej rozpaloną suką, jaką spotkał na swej męskiej drodze... Przed oczami ciągle widział jej postać, ciało, które pokazała mu na tyle sposobów... Antoine zaglądał w takie miejsca, i tak się tym wszystkim zachwycił i zrobiło to na nim tak ogromne wrażenie – że bezwstyd i ruja tej dziwki z piekła rodem całkowicie zawróciły mu w rozhulanej porostem głowie. Od tamtej chwili myślał już tylko o tym. Kiedy powrócił do zwykłych swoich zajęć, czyli łażenia z kluczem po korytarzu, prowadzenia więźniów do prac, łaźni i do wyjścia w końcu, kiedy nadzorował kolejne rozdawania posiłków, a także (wtedy najwięcej), kiedy godzinami siedział w swojej strażniczej budce blokhausu CHAM 541 – myślał o „swojej” dziewczynie, córce Pierwszego Narodu z hotelu von Zaubershnitz & del Kuppeldorfer. Wydał na nią dwa tysiące krawatów, więc był spłukany. Myśli o dzikusce znanej mu jako Nata Vera przeplatały się z beznadziejnymi myślami o kasie. Miał dług na tysiąc dziewięćset krawatów i wyglądało na to, że będzie to spłacał i spłacał. Tego typu długi rozszalała administracja B12 rozkładała na niekończące się kredyty. Antoine splunął na podłogę i zaklął:
- Do suczych jąder! To już lepiej wpaść pod ciężarówkę, wylądować w gipsie, dostać odszkodowanie, odszkodowaniem spłacić kredyt i tyle!
Myśl o zderzeniu z ciężarówką nie była zbyt zachęcająca. Lecz co do cholery innego można zrobić? Na biurku zadzwonił komunikator – wydał z siebie ze cztery sygnały, zanim zrezygnowany Antoine odebrał.
- Wieża 117, starszy rottenweiler sektora 80.
- Rottenweiler Antoine de Flosterhummel, mam do zakomunikowania wiadomość: Proszę przejść na częstotliwość 69,9 – mówił dowódca sektora.
Antoine natychmiast został wyrwany z odrętwienia. Częstotliwość 69,9! Cholerna tajna linia! Przez chwilę szamotał się z krótkofalówką, po czym w końcu się połączył.
- Mówi naczelnik CHAM 541 Felervel Kursterdorfer! -wyskrzeczało urządzenie.
W międzyczasie rottenweiler Antoine zdążył już stanąć na baczność.
- Przekazuję rozkaz dowództwa! Rottenweiler Antoine de Flosterhummel?
- Tak jest!
- Wszelkie instrukcje za chwilę zostaną wydrukowane w miejscu odbioru!
Po zapoznaniu się z rozkazami natychmiast spalić wydruk! Delta! I nadajnik umilkł. Antoine stal na baczność, w jego głowie zaś szalały myśli „Delta! Powiedział delta! Rozkaz najwyższej wagi! Do mnie?... to po prostu nie do wiary!” Z drukarki wyszedł wydruk:
Rottenweiler Antoine de Flosterhummel skierowany do oddziału specjalnego. Cel – likwidacja obiektu. Wyjazd natychmiast. Wydruk zniszczyć.
I to było wszystko. Pod wieżyczkę podjechał odkryty transportowiec. Antoine nie myśląc zbyt wiele, zeżarł kartkę, wbił się w uniform, uzbroił i zjechał po rurze wyślizganej przez setki takich jak on. Jego problemy skończyły się w jednej chwili. Był teraz w oddziale specjalnym, a to dla mieszańca znaczy jedno – zlikwidować obiekt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz