czwartek, 28 stycznia 2021

Maciej M. Maleńczuk - STANISŁAW KAPER - "NIWA" [ODC. 14] (luty 2011)

W ostatnim odcinku:

Kiedy Tamireo domagali się posiłku złożonego z Niwy i niemego mnicha, Koffe zdołał wmówić plemiennej radzie, że zbliża się nieszczęście. Tym samym uratował skazańców, z których pomocą zamierzał wydostać się z przeklętej B12. Niwa miał statek, mnich potrafił przetłumaczyć instrukcję, a on miał plan i przygotowaną furgonetkę.

Panował ogólny bajzel. Dziwki na stołach, wszechobecny porost, lecz nie tylko, bo gospodarz się postarał, aby niczego dziś nie zabrakło. Można było palić z fajki, można było podać w żyłę, można było się przelecieć, przejechać, i wszystko w towarzystwie takich samych świrów jak ty. Czy to nie urocze? Czy nie za tym tęskni dusza każdego obiboka, nieroba i erotomana? Goniącego za łatwym zarobkiem oportunisty, który nie waha się użyć siły?

 

Wyznającemu zasadę, że ciszej znaczy mniej kłamstwa, a głośniej znaczy więcej racji? Oto Elmeron Monotonny – przemytnik porostu na kosmiczną skalę obchodzi swoją kolejną rocznicę na wolności. Od jedenastu już lat siedzi w rozpadlinie, a od dziesięciu handluje porostem. Wcześniej była to działalność Koffego – lecz z pewnością nie na taką skalę.

- Dopiero ja, Elmeron Monotonny, nadałem temu jaki taki polot.

Faktycznie Monotonia Enterprices rozwoziła nie tylko pocztę. W sumie nie było to jakoś bardzo nielegalne. Więcej ryzykowali piloci. W Rozpadlinie, Mono był całkowicie bezpieczny. Nie mógł tylko wytykać nosa na powierzchnię. Balanga trwała w najlepsze, Elmeron z zainteresowaniem przyglądał się
pornograficznej scence u swoich stóp: dwie białookie mieszanki obwiązujące i zaciskające się na sobie w coraz bardziej zawiły splot, gdy w drzwiach stanął ten, który miał się nie pojawiać.Bo Stanisław Kaper pojawiał się, gdy działo się coś cholernie ważnego. Elmeron pozostawił za sobą splecione w gordyjski węzeł dwa ciała Mono i podążył w jego kierunku. Nic nie mówiąc, wyszli z imprezy. Przemierzali labirynt korytarzy, prawdziwie niezbadaną sieć. Wreszcie Kaper odezwał się, nie odwracając, idąc przodem, głosem obojętnym – bez żadnego wyrazu:

- Koffe żyje.

 I tak sobie szli w plątaninie ceramik i namieszanych stylów – tego wszystkiego, co pokrywało ściany niby wewnątrz piramidy – aż wyszli na taras, z którego rozpościerał się widok na pas startowy i na gigantyczne podziemne lotnisko. Mono tutaj chciał pogadać. Stali na balkonie, który w porównaniu z ogromem tej podziemnej hali wydawał się mikroskopijny. Dopiero tutaj było widać, do jakiego stopnia rozbujał się ten interes.

- Gdzie przebywa ten czarny wściekły kundel? -wrzasnął Mono. - Przecież chyba nie zechcesz mi powiedzieć, Stanisławie Kaper, że facet pośród dzikich żyje, że z Pierwszym Narodem się zadał! Bajek tych dość żem się i drzewiej nasłuchał!
- Mono – Stanisław Kaper spojrzał tak, że tamten zrozumiał.
- Jest wodzem plemienia... – Kaper pogrzebał w myślach. – Tamireo. Czy ci się to podoba, czy nie.
- No no, to nawet zabawne i takie jak z kreskówki, lecz w końcu co nam do tego? Rzecz dzieje się na B12, my w Rozpadlinie siedzimy i parseki nas dzielą!
- Mam dalsze newsy. Jest na niego obława. Powołano Oddział Specjalny, żeby zlikwidować obiekt. Oddział wpadł w pułapkę. Tamireo rozpieprzyli ten oddział. Jeńców wzięli... Myślę sobie, że ten Koffe to sukinsyn, jakiego świat nie widział. Albo Pierwszy Naród nie jest taki groźny, albo to sukinsyn i tyle. Jak tak dalej pójdzie, może i znaleźć sposób, żeby wydostać się z B12. A wtedy...
- Niby jak, do przenajświętszych baranich jąder wielkanocnych, wydostanie się z planety bez rakiety, hę?! - wrzasnął naćpany Mono z wyżyn balkonika.

- Nie wiem, nie wiem – mruczał Stanisław Kaper. – Znajdzie jakąś rakietę.

Na B12 można znaleźć rakietę, są rakiety, dużo rakiet... No i wtedy Mono też zrozumiał. Na policyjnym parkingu. Na pieprzonym policyjnym parkingu stoi jego rakieta wyładowana porostem. Gdzieś pośród innych przechwyconych dowodów rzeczowych i narzędzi przestępstw są rakiety. Tysiące rakiet! I już więcej nie mówili nic. Mono powrócił na imprezę, zapalił z fajki, wciągnął do nosa i zaczął się sposobić do zastrzyku. Białookie mieszanki cudownie oswobodzone z więzów przylgnęły mu do boku i tak został
w centrum imprezy z przewiązanym przedramieniem, sposobiąc strzykawkę. Który to już raz? Tymczasem Stanisław Kaper powrócił do swojego „biura”. Był prywatnym detektywem na usługach między innymi Monotonia Enterprices. Swoją pozycję zawdzięczał upartej inteligencji połączonej z ogólnie mrocznym i morderczym usposobieniem. Nie ulegało wątpliwości, że na sumieniu miał niejednego. Jednakże jego prawdziwym hobby były przepisy, kodeksy, paragrafy i wszelkie możliwe regulacje. Jak nikt znał prawo B12 – było ono tematem niekończących się quizów telewizyjnych, z których każdy wygrałby w cuglach, gdyby tylko chciał. Jednak jego siłą była anonimowość, a kogo trzeba znać, tego Stanisław znał.

Budził zresztą strach nawet wśród swoich. Choć tak naprawdę nie było żadnych swoich. Stanisław Kaper był samotnikiem. Człowiekiem do rozwiązywania dużych skomplikowanych węzłów. Włączył telewizję, podłączył się do Info i w sobie znany sposób połączył z archiwum policji B17. O Koffem było tam aż nadto informacji ogólnie znanych. Potem nieco ciekawsza informacja o samym aresztowaniu. Kompletnie odurzony... hmm, ciekawe, ale i to wiedział. Przytomnego Koffego nie dało się tak po prostu aresztować. Zatrucie... wiadomo, czyja była to sprawka. Stanisław Kaper postanowił zrobić teraz coś, za co można nieźle podpaść, co prawda nie tutaj. Dopóki siedzimy na B17, nic nam nie grozi. Lecz kiedy jednak spróbujemy polecieć w kosmos... Kaper włamał się na linię policji B12. Potem na linię więzienniczą planety. Wymagało to wcześniejszego fizycznego wpięcia kabla w jednej z rezerwowych budek gdzieś w którymś z blochausów na samej B12, wiele parseków od biura. Jak tego dokonał? Trochę w tym magii i wiele z korupcji. Ryzykował namierzenie, zawsze ktoś może coś chlapnąć, lecz opłacało się, bo wiadomości, jakie do niego dotarły, wielce były ciekawe. Oddział Specjalny powołano, gdyż doszło do napadu. Dzicy zaatakowali transport. Mieszańcy zeznali, że byli to Tamireo. No, i że jednym z więźniów tego transportu był Kaniwares Manning.

- Do suczych jąder - mruknął Kaper.

Jeśli Koffe przewodził podczas akcji plemieniu Tamireo i rozpoznano Manninga i nie zjedzono go, a Manning porozumiał się z Koffem... Jeśli rozpieprzyli ten oddział i zniknęli w dżungli, są nie do namierzenia... chyba że zechcą się porozumieć... Dowiedzmy się, kogo porwali. Po co im zakładnicy? No tak, są z Oddziału Specjalnego, mają przeszkolenie i jeśli będą chcieli dostać się do któregoś statku z policyjnego parkingu, to mają parę tysięcy kilometrów bon voyage! To z pewnością daje nam trochę czasu. Pora na spotkanie z Zachariaszem. Ciekawe, czy tłuścioch wciąż obżera się paliczkami na laku... Wystukał kod na komunikatorze i na ekranie ukazała się Ariadna Ether – wielkooka suka o kruczoczarnych włosach spiętych w dwie dziecinne kitki.

- Witam w sekretariacie pana Zachariasza. Dziękujemy za skorzystanie z linii VIP. Pan Zachariasz za godzinkę będzie wiedział, kiedy spotka się z panem.
- Trzysta trzydzieści cztery - wychrypiał Stanisław Kaper.

Ariadna Ether nacisnęła jakiś guzik i dało się słyszeć skrzeczący głos Zachariasza.

- Mam nadzieję, że to naprawdę trzysta trzydzieści cztery. Inaczej wylecisz z wielką pręgą na słodkim tyłeczku, Ariadno.
- Tu Stanisław Kaper, stara pierdoło – burknął detektyw do interkomu.
- U mnie czy u ciebie? – w odpowiedzi sucho szczeknął Biegun.
- Oczywiście, że u mnie. U mnie na powierzchni. Chyba że zechcesz wreszcie wpaść do rozpadliny...
- Dziękuję, nie. To u ciebie dzisiaj.
- Przyjedź szybko .To prawdziwe pieprzone trzysta trzydzieści cztery.

I tak, jeszcze tego samego dnia, w biurze Stanisława Kapera – prywatnego detektywa i prawdziwego mistrza w swoim fachu, spotkali się koledzy z podwórka, przyjaciele, którzy już od wielu wielu lat się nie widzieli. Żyli swym życiem, widząc czasem gdzieś siebie, lecz nie widząc się z sobą – życie mijało, stare podwórko zaorały buldożery i wszystko pokryło się rdzą zapomnienia. Aż tu nagle takie spotkanie. Faktycznie razem chodzili do szkoły. Ot, taka przyjaźń ze szkolnej ławki. Kaper wiedział, że obsesją Bieguna był ten romans. Idiotki Płastugi, Manninga i dobrze zamieszanego w to wszystko Eugeniusza Zero – kabotyna – i koturnowego nacjonalistycznego rzeźbiarza. Kaper nie znosił tej sztuki i całego tego bohaterskiego etosu. Tymczasem Zachariasz był cukierkowy, ckliwy i jadowity przy tym jak wąż. Plotkarz i wazeliniarz zawsze drażnił Kapera, lecz był dynamiczny i cholernie dowcipny – tłusty motylek dookoła chmury gradowej, jaką był Kaper.

- Gadaj, do cholery. Ale już stary jesteś i brzydki, Stanisławie.
- Perły na wieprzu, a w uszach korale, lecz to człowieka nie czyni wcale – mruknął Kaper. – Siadaj świniaku i wypij koniaku. Powiem ci teraz o twoim chłopaku. Rozpętałeś całe to piekło i teraz to piekło do ciebie wróci.
- O niczym innym nie marzę.

I Stanisław Kaper opowiedział Zachariaszowi Biegunowi o tym, czego się dowiedział. O swoich przypuszczeniach co do tego, iż Manning i Koffe mogli się spotkać. Że obydwaj najprawdopodobniej żyją, chociaż ich położenie nie jest ciekawe. Toczą jakąś cholerną wojnę z mieszańcami na B12. W miarę opowiadania Zachariaszowi raz się robiło gorąco, raz zimno. Wycierał pot batystową chusteczką, twarz mieniła mu się wszystkimi kolorami tęczy. Serial dekady? O mój boże, serial stulecia! Już wtedy było wiadomo, że tego nie wypuszcza się z ręki!

- Kaper, ty stary, zwiędły, cyniczny morderco i łapsie! Ty molu książkowy, zardzewiały cyniku! Rozumiem, że zadzwoniłeś do mnie, bo ruszyło cię sumienie! Nie wydasz tych ludzi w łapy Mono! Ja chcę ich pokazać światu! Ja chcę miliona złotych sztabek pierwszej próby! Kaper! Fifty-fifty!

Stary cynik Stanisław Kaper, znawca kodeksów i łaps do wynajęcia, zapalił fajkę i puścił wielki kłąb opium w twarz Zachariasza. A potem jeszcze drugi kłąb. W końcu wycedził przez zęby cicho, cichutko:

- Fifty-fifty to właściwy podział. Tylko obiecaj mi jedno. Jeśli Koffe dorwie w łapy Monotonnego, będziesz miał to na taśmie?

Na twarzy Zachariasza Bieguna pojawił się malutki uśmieszek. Jednak nie utrzymał się tam długo. Porywczy Biegun nie mógł się opanować. Zaczął się śmiać – z początku cicho, potem coraz głośniej, w końcu zza kłębów dymu dał się słyszeć zgrzytliwy dźwięk przypominający skrzypienie zardzewiałej furtki. Od biedy można było nazwać to śmiechem. Dwóch kumpli z podwórka znów szykowało psotę.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz