Dyrektor Zauberschnitz & Kuppeldorfer zwany Melonem znalazł w pokoju hotelowym Undermarsa von Humpelsdorfa. Piosenkarz z nadgryzionym członkiem leżał w kałuży krwi. Rannego zaniesiono na oddział, a sprawczynię – dzikuskę Natę Verę – schwytano.
Bukiet tęczowych kwiatów, delikatny śpiew ptaków i sącząca się w tle uspokajająca muzyczka Fellaha del Sole’a wcale dobrze nie nastrajały Undermarsa von Humpelsdorfa. Choć nie cierpiał fizycznie, jego psychika daleka była od równowagi. Tęczowe barwy widział przed wypadkiem, jego ptak był w opłakanym stanie, zaś Fellaha del Sole’a nienawidził z całego serca, gdyż tamten sprzedawał więcej płyt. Ale właśnie kolejna, czerwona z ciekawości pielęgniarka wślizgnęła się do jego izolatki, żeby prosić o autograf.
- Hmm, nawet apetyczne zwierzątko – odruchowo pomyślał Undermars.
dedykacji:
- Jak pani ma na imię ? – Spojrzał jeszcze raz na niesymetryczną twarz dziewczyny i z rosnącym przerażeniem stwierdził, że przekrzywiła się jeszcze bardziej, a co gorsza, z jej brody spływała strużka kiwi. Łudził się, że to sen, podali mi przecież uśmierzacze. To na pewno halucynacja...
- Mam na imię Nata Vera – wybełkotała postać i to, co było jeszcze przed chwilą niesymetryczną twarzą, okazało się być, owszem twarzą, lecz zdartą z kogoś innego!
Nata zdjęła naprędce uszykowaną maskę i trzymała ją teraz w dłoni – wyglądała upiornie z resztkami krwi i tkanki na twarzy – już własnej i powiedziała cicho cichutko prosto do ucha przerażonego Undermarsa, który był całkowicie przekonany o rychłym swym końcu i rozpoczął już rachunek sumienia.
- Nie wiem jak, ale pomożesz mi się stąd wydostać. Inaczej oboje zginiemy.
Ścisnęła go za rękę. Undermars błyskawicznie zaczął rachować w głowie – Jeszcze nie wszystko stracone, moje nędzne życie dynda niczym, odgryziony kutas na włosku ale wciąż się kołacze, myśl, co robić.
- Zobaczymy, czy mogę wstać – I wstał.
Poczuł okropny ból w kroczu i cicho zawył, ale Nata zatkała mu twarz poduszką.
- Idziemy do toalety.
Na korytarzu nie było nikogo, słychać było jakieś głosy, więc weszli do pierwszego pomieszczenia po prawej stronie. Wewnątrz siedział technik i grzebał w aparaturze. Spojrzał przerażony – ostatnie, co zobaczył, to burza tęczowych włosów, podczas gdy Nata przegryzała mu gardło i wyrywała tchawicę. I już było po techniku. Nie zdążył nawet podnieść się z krzesła.
- Zdejmij z niego ubranie – syknęła przez zakrwawione zęby - Zrobię maskę dla ciebie.
Wyrwany z odrętwienia Undermars zabrał się gorączkowo do butów, gdy tymczasem jego towarzyszka wzięła się do swojej roboty. Z włosów wyjęła kościany grzebień. Okazał się być zaostrzony z jednej strony niczym brzytwa, i nie minęło kilka chwil, gdy przebrany w uniform technika Undermars musiał zmierzyć się z aktem nałożenia sobie na twarz cudzej twarzy – ociekającej krwią i resztkami tkanki, na szybko oderwanej od nieszczęśnika. Jako tako umocował to coś na głowie, przyciskając czapką. Nata docisnęła swoją czepkiem i tak wyszli na korytarz. Dawało się już odczuć rosnące zamieszanie, z oddali
dobiegały jakieś podniesione głosy, a oni szli korytarzem, podtrzymując nie swoje twarze i tak doszli do posterunku na końcu korytarza. Siedział tam stary strażnik w okrągłych okularach.
- O, pan technik, będzie już gotowe?
- Wszystko gra! - Wyprężył się Udermars, podtrzymując maskę.
- Przepustkę proszę – odparł dziadyga i wyciągnął łapę.
Rozdygotany Undermars złapał dziada za przegub, po czym drugą ręką wyjął grzebień z włosów Naty. Chlasnął nim na odlew i stary zamilkł. Został tak przewieszony przez swoje okienko, brocząc obficie krwią z rozciętej tętnicy. Po chwili byli na zewnątrz.
- Parking, do cholery, gdzie może być parking?
Obok nich przebiegli ludzie w fartuchach.
- Parking? Powiedziałeś: parking?
- Tak, do Fellaha del Sol!
- Z samochodami? – dopytywała Nata, jakby ją coś bawiło.
Znowu jej się przekrzywiła maska i wyglądała nierealnie.
- Tak, tak, tak – syczał Undermars, a kolejni ludzie przebiegali obok nich. - Jak chcesz się stąd wydostać, mam tam samochód.
- Nie przyspieszaj, Undermars. Idź energicznie i posłuchaj, co ci powiem – rzekła Nata spod zwisającej maski - Przepraszam za to, co co zrobiłam. Nie sądziłam, że masz jaja. A parking jest tutaj.
Faktycznie, stali przed bramą parkingu. W budce strażnika jeden mieszaniec. Nata wpadła do środka razem z drzwiami i nie wiadomo, co działo się dalej. Undermars pokuśtykał do swojego pojazdu. Niezwykła bryka. Na B12 drogi były w większości niekończącymi się prostymi. Praktycznie żadnego ruchu, więc jeśli ktoś już posiadał coś takiego, mógł jeździć z dowolną prędkością. Prawdziwa rakieta na kołach. Mogła jechać i pięćset na godzinę. Usiadł na miejscu kierowcy i włączył silnik. Rozległ się pomruk rozdrażnionego lwa i Undermars wyprowadził swoją brykę na podjazd. Był już bezpieczny. Naty jeszcze nie było, właściwie powinien nacisnąć gaz i byłoby z głowy. Nie zrobił tego jednak. No bo jeśli to wszystko jakoś bezpiecznie się zakończy... wszystkie gazety napiszą o tym... a on może wyemigruje... tam nagra album przesiąknięty wspomnieniami... i... i... sprzeda może więcej płyt niż Fellah del Sole! Tymczasem do auta ładowała się Nata obwieszona bronią, torbami i taśmami z nabojami Wrzuciła wszystko do środka i zaczęła się gramolić. Niełatwo się wsiada pierwszy raz do samochodu... Undermars bez słowa zapiął jej pas, po czym zapiął swój i nacisnął lekko przepustnicę. Silnik ryknął, jeszcze głośniej wrzasnęła Nata, a spokojny jak puls nieboszczyka Undermars wystartował swoją ultrabryką na spotkanie nieznanego, żywiąc nadzieję, że jeśli tylko przeżyje, stworzy wspaniały album przesiąknięty wspomnieniami i sprzeda więcej płyt niż Fellah del Sole.
Drzewo banta pali się w niezwykły sposób. Strzela niebieskimi iskrami, daje potworny żar, płonie krótko, lecz niezwykle gwałtownie. Koffe łamał więc każdą gałązkę na małe części i żmudnie podsycał ogień. Niwa obsmażał kapara – miejscowy rodzaj szczura ,którego Koffe trafił, rzucając nożem. Był to iście mistrzowski rzut i jeszcze raz wszyscy dowiedzieli się, kto tu rządzi. Dodo Musker opiekał nadziane na potężny kolec larwy, wydłubując ze zgniłego pnia kolejne tłuste pędraki. Piekł szaszłyk za szaszłykiem i pożerał z chrzęstem. Wszyscy byli porządnie głodni. Antoine, mieszaniec, który przeszedł na stronę porywaczy, wlazł na drzewo i zbierał owoce daga. Gdy wdrapał się na czubek drzewa, natrafił na kolonię ptasich gniazd, było w nich jaj bez liku. Antoine zaspokoił pierwszy głód, po czym ostrożnie poumieszczał jaja po kieszeniach, zamierzając podzielić się zdobyczą. Trwała sjesta. Świeciły obydwa słońca – czerwone i niebieskie – zalewając dżunglę purpurową poświatą. Postój w dzień, jazda w nocy.
Jechali już dwie doby – Dodo i Koffe na zmianę. Nie ufali klawiszowi na tyle, by dać mu prowadzić, choć domagał się tego mówiąc, iż doskonale zna ten sprzęt, że Dodo i Koffe źle prowadzą, że można szybciej. Ale nie słuchali go, śpiewali i jechali, jechali i śpiewali, byle dalej i dalej w kierunku Zauberschnitz & del Kuppeldorfer. Ale teraz był kolejny dzień i Koffe zarządził postój. Rozleźli się więc po okolicy, nawołując co jakiś czas i podziwiając przyrodę B12, jej mordercze dzikie piękno. Antoine del Flosterhummel huśtał się lekko na gałęziach drzewa daga zafascynowany tysiąckilometrową prostą niknącą w perspektywie. I wtedy zobaczył błysk. Ewidentnie coś błysnęło kilka kilometrów stąd, na drodze.
- Koffe, Koffe, widziałem błysk na drodze! - wrzasnął Antoine.
Po kilku sekundach Koffe był obok na drzewie. Spojrzał w stronę, którą wskazał mieszaniec. Po chwili błysnęło znowu.
- Do baranich jaj, faktycznie coś tam jest – wydobył lunetę z przepastnych spodni.
- To samochód. Ale nie lodówa. To na pewno pojazd, ale nie służbowy. Może klawisze polują sobie, albo co... – ześlizgnął się z drzewa i przeparkował samochód.
- Jakieś pięć kilometrów stąd stoi przy drodze pojazd – rzekł do Niwy.
- Co sądzisz, kolego sympatyczny?
- Jechaliśmy dwa dni. Cały czas w kierunku Zaubershnitz & del Kuppeldorfer. Może jesteśmy niedaleko i to ktoś stamtąd.
- Może – Koffe cmoknął niepewny - Trochę za daleko. Musiałby mieć superpojazd, żeby dziś wrócić.
- Może nie chce wracać – rzekł Niwa. Może ucieka stamtąd i zabrakło mu paliwa.
- Jeżeli jest z Zaubershnitz & del Kuppeldorfer, doprowadzi nas do Zaubershnitz & Kuppeldorfer, jeżeli ucieka z Zaubershnitz & Kuppeldorfer, to i tak już dalej nie ucieknie, bo zabrakło mu benzyny.
- Dodo i mieszaniec, do samochodu. Wszyscy pełne uzbrojenie i gotowość. Jeśli tamci okażą się klawiszami i zobaczą nas, muszą zginąć jak najprędzej. Cywilów nie zabijać, tylko obezwładnić. Ruszaj, Dodo.
Ruszyli. Zbliżali się do opuszczonego samochodu, który wyglądał jak rakieta. W środku siedział wykończony, głodny i obolały Undermars von Humpelsdorf. Wyraźnie potrzebował pomocy.
- Nie wierzę własnym oczom – rzekł Antoine de Flosterhummel. - Toż to Undermars Von Humpelsdorf we własnej osobie! Skąd się tu wziąłeś, do Fellaha del Sole?! Nienawidzisz go, co? Zawsze sprzedawał więcej płyt od ciebie? Chłopaki, nie do wiary, kogo tutaj mamy! Jesteś sam?
Zaczęli potrząsać mdlejącym Undermarsem i wtedy Koffe krzyknął:
- Zostawcie, gość krwawi!
Undermars przeleciał im przez ręce i upadł w pył drogi. Jego uniform od pasa w dół przesiąknięty był krwią.
- Niedobrze z nim. Wygląda, jakby ktoś go postrzelił.
Undermars na chwalę oprzytomniał.
- Czarny człowiek – świszczał przez wyschnięte usta. - To ty jesteś...
- Jestem Koffe, gadaj, stary, z kim jesteś albo koniec z tobą.
- Mówiła o tobie... – szeptał Undermars - ...czarny człowiek od Tamireo...
- Tamireo? – wrzasnęli wszyscy. - I kto, do cholery?
- Jest w lesie... ma was na muszce... - Nata. Nata Vera – wyszeptał i zemdlał na dobre.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz