czwartek, 4 lutego 2021

Maciej M. Maleńczuk - WOJNA - "NIWA" [ODC. 15] (marzec 2011)

W ostatnim odcinku:

Stanisław Kaper, prywatny detektyw, człowiek do rozwiązywania skomplikowanych spraw zjawił się u Elmerona Monotonnego, przemytnika porostu na kosmiczną skalę i opowiedział o bitwie Tamireo z odziałem specjalnym i ucieczce Koffego. Potem Kaper spotkał się z Zachariaszem Biegunem i razem z nim obmyślił plan działania.

- Bierzemy mieszańca i do samochodu, tam pod płachtą, biegiem! – wrzeszczał Koffe, wlokąc za jedną rękę nieprzytomnego żołnierza w pełnym ekwipunku bojowym. Nawet dla niego był to spory ciężar. 

- Bierz za drugą rękę, do czarnej przenajświętszej maci!
- Po cholerę nam trup, Koffe, po prostu spierdalajmy stąd – krzyknął Niwa, wlokąc za drugą rękę bezwładne ciało żołnierza oddziału specjalnego.

 


- Tempo, tempo, jeszcze kawałek, tam za tym okrągłym domem! – dyszał Koffe.
- Gdzie pieprzony mnich? Potrzebujemy go!
- Nie wiem, nie wiem – dyszał Niwa.

Zbliżali się już do chałupy, kiedy w ogólnym rozgardiaszu dał się słyszeć zgrzyt zapalanego silnika. Zza okrągłego domu wyjechał ciężarowy samochód-lodówa, jaką przewozi się więźniów. Za kierownicą siedział mnich. Zatrzymał się w oparach kurzu i krzyknął wesoło:

- Wsiadajcie! Jak ja dawno nie jechałem samochodem!

 Wciągnęli mieszańca do środka, a mnich spojrzał na Koffego.

- Panie Koffe, dokąd jechać? 

- Prosto przed siebie, za wioską jest kawał prerii, tylko przebijmy się przez jakieś sto metrów krzaków tam po drugiej stronie! Potrafisz prowadzić, to jedź, a jak ktoś ci stanie na drodze, nie zatrzymuj się, bo zabiję!

Faktycznie w ręku trzymał potężny pistolet. Mnich ruszył i rozpoczął slalom wzdłuż wioski. Starał się omijać większe przeszkody – nie zawsze się to udawało – samochodem rzucało jak diabli, w pewnym momencie ciężarówka cudem uniknęła skały i znalazła się w krzakach.

- Jedź, jedź, nie zatrzymuj się, zawszony katabasie, ty bogusławie, ty kapłonie, jedź prosto przez ten busz, bo jak tutaj staniemy, to koniec!

Koffe wrzeszczał, a mnich jechał na bij-zabij przez krzaki. Po jakimś czasie busz się przerzedził i krajobraz wypełniła sawanna. Dało się po tym jechać. Towarzystwo w samochodzie spojrzało po sobie, potem wzrok wszystkich padł na mieszańca u ich stóp. No a potem wszyscy spojrzeli na Koffego, który
patrzył w lusterko. Dostrzegł, że z buszu wyskoczyło trzech dzikich, którzy usiłowali dogonić samochód. Wydawało się, że ciężarówka jest w ich zasięgu. Niwa zorientował się w sytuacji, też zobaczył biegnących.

- Stop! - krzyknął Koffe, po czym wyskoczył z jadącego jeszcze pojazdu i stanął twarzą w twarz z trzema wojownikami Tamireo. 

Byli to Wino, Kino i Lala, ci sami, których przed laty związał i ośmieszył, przypędzając do wioski jak niewolników. Samochód zatrzymał się i Niwa z mnichem patrzyli w napięciu w lusterka na scenę, która rozgrywała się za nimi. Koffe stojąc w rozkroku wziął się pod boki w geście uznawanym przez dzikich jako „nie walczę - chcę rozmawiać”. Tamci trzej świdrowali go wzrokiem. Zbryzgani krwią, dysząc po biegu, wyglądali upiornie i Niwa był pewien, że za chwilę rozegra się jatka. „Co zrobimy, jeśli go zabiją?” – zdawało się krzyczeć spojrzenie mnicha, któremu kostki dłoni zbielały na kierownicy. Pierwszy ruch zrobił Koffe. Zdjął z szyi kościany amulet i założył go jednemu z dzikich. Tamten potrząsnął włócznią, a dwóch pozostałych zrobiło to samo. Potem Koffe przykląkł na jedno kolano i schylił głowę jak skazaniec. Tamireo znów zrobili to samo. I to było wszystko. Koffe odwrócił się i pobiegł do auta.

- Jedziemy. Prosto przed siebie. Przed nami B12, jakiej nie zna nikt. Ja także.

I pojechali. Trzej Tamireo Wino, Kino i Lala stali tam jeszcze jakiś czas. Zniknęli w pyle zapomnienia. Później – już kiedy samochód przepadł im z oczu, bez słowa wrócili do tego, co najlepiej umieli. Do tego, czego tak świetnie nauczył ich dawny wódz Koffe. Do zabijania w ciszy. Tymczasem ciężarówka pokonywała kolejne kilometry sawanny i zaczął zapadać zmierzch.

- Trzymaj kierunek na tę iglastą skałę, tam jest droga.

Po mniej więcej półgodzinie już tam byli. Mnich wciąż sprawnie omijał przeszkody i po trudach wstrząsów i wdychania kurzu więzienna lodówa wydostała się wreszcie na gładką drogę. Wjechali na tysiąckilometrową prostą Drogi Zachodniej 889 Północ 40. Tak była oznaczona na mapie, którą Koffe wyrwał spod ubrania rzężącemu mieszańcowi.

- Mnichu! – rzekł Koffe z filuterną (jak na niego i sytuację) miną. - Przed nami wielka przestrzeń. Mamy benzynę na jakieś trzy tysiące kilometrów, a musimy dojechać dalej. Jedź w imię wszystkich bogów i diabłów w całym wszechświecie. Wynośmy się z tego przeklętego miejsca! Może nas nie zabiją, to wtedy sobie pożyjemy. Jedź tam, gdzie wstaje czerwone słońce, tam wybawienie, a może i śmierć nasza. Nie wiecie nawet chłopaki, jak się cieszę. Jak bardzo chciałbym założyć Ecri. Kurwa, ależ
miałem tego dosyć. Skuj tego niewolnika naszego, Niwa, przyjacielu.
 

Był wyraźnie wzruszony, szkliły mu się oczy. Podał Niwie dwie pary kajdanek, a sam popadł w odrętwienie. Kiwał się na swoim siedzeniu w przód i w tył i mamrotał, a pot spływał z niego strugami. Wyglądał na takiego, którego należy zostawić w spokoju. Zrobiło się ciemno. Jechali w milczeniu po idealnej prostej. Światła reflektorów wydobywały z ciemności niesamowite kształty flory B12.

- Zgaś reflektory – rzekł Niwa i mnich wykonał polecenie.

Jechali przez chwilę w całkowitych ciemnościach. Koffe mamrotał, skuty mieszaniec u ich stóp rzęził, a mnich zaintonował przedziwną pieśń – pełną skowytu i skargi canzonę, która przenikała Niwę na wskroś. Ich oczy powoli przywykały do ciemności, a mnich śpiewał swą pieśń drogi w nieznane:

Etrinear etri mane
Etteleria nemrod wane
Sirre demo skirre mani
Mitre edo matre wadi
Da vero vero vero vero
Etraminad e dali nero
A tirme e daj morta wedri
Skatte i rezo las fedri

W kółko powtarzał te frazy, aż w końcu i Niwa, i wyrwany z odrętwienia Koffe, a co najciekawsze, również pojmany mieszaniec zgodnym śpiewali chórem. Kiedy nasi podróżnicy zorientowali się, że i skrępowane zwierzę u ich stóp śpiewa piosenkę mnicha, wybuchnęli dziecinnym śmiechem.

- Mnichu – zawołał Koffe – gdzieżeś ty nabył tej antykwarycznej umiejętności powożenia lodówkowatym pojazdem? Toż to karoca, któreji ośmiu frajerów uciągnąć by nie mogło. Ty zaś, niczym mistrz w swoim fachu, rakietą naszą sterujesz. W dobrych jesteśmy rękach, z boską pomocą wszak jedziemy. I w Boga uwierzę, jeśli wylezę z tego. Jak ja już dosyć mam zabijania, w tango bym ja uderzył, z dziewczęciem pogruchał, a nie tylko kości łamać, łby płatać i flaki wypruwać! 

- Śpiewaj, łajzo mieszana! Ni człek ty ni zwierzę, ni dziki ni ogładny! A jakże tam zwą ciebie, mój ty panie, gadzie ładny?
- Nazywam się Antoine de Flosterhummel Rottenweiler. Zabijecie mnie?

 To nagłe trzeźwe i służbowe zapytanie na końcu spowodowało, że Niwa, mnich Dodo Musker oraz Koffe ryknęli już całkowicie niepohamowanym śmiechem.

- A niechże i ja spytam – zagaił mnich. – Po latach milczenia ciekawość moja jest ogromna wiedzieć, czy pan kiedy z jakąś dziewczyną tańcował bunga bunga?

Niwa i Koffe krztusili się od śmiechu, lecz po tym, co odpowiedział mieszaniec, wrzeszczeli już na całe gardło.

- Miałem kiedyś dzikuskę z lupanaru. Chyba się zakochałem.

 Śmiali się i śmiali. Dobre sobie – zakochany w dzikusce mieszaniec. W dodatku w dziwce z lupanaru.

- Panowie się śmieją, a Nata Vera to dziewczyna, która śni mi się co noc. To cud natury. Dlatego nie boję się śmierci. 

No i Koffe przestał się śmiać. Spojrzał na skrępowanego mieszańca u swoich stóp.

- Mieszańcze, cóżeś rzekł? Nata Vera, rzekłeś? Skąd wiadomo, że prawdę rzekła, że doprawdy tak się nazywa? Toż dziwka – kłamać mogła i musiała.
- Trzy dni u niej bawiłem, wyjść nie chciałem. Chciałem za to poznać imię prawdziwe, a nie pseudo sceniczne. Obiecałem też, że ją znajdę i jeszcze kiedyś stamtąd zabiorę. Bo całym sercem kocham tę dziewczynę o tęczowych włosach – gadał, leżąc skrępowany u ich stóp.

- O tęczowych włosach, powiadasz?! - zakrzyknął Koffe - A gdzie ty ją spotkałeś, Alfonsie dziesiąty, czy jak ci tam, gdzie ona? Gadaj chromosomie fałszywy!
- W Zaubershnitz & del Kuppeldorfer, dwa tysiące kilometrów stąd na północny wschód w okolicy HAREM 132, więzienia dla kobiet, sektor 111155555 – wrzasnął z nadzieją w głosie więzień. - Nie zabijecie mnie?

 - Chłopie - cmoknął przez zęby zamyślony Koffe. - Za ładnie śpiewasz, nawet lepiej niż Engelsdorf von Kauper- field, czyjak mu tam. Świat półzwierząt poniósłby wielką stratę... Może jeszcze kiedyś zaśpiewasz o tym wszystkim piosenkę... No, no, może i spełnisz obietnicę swą, kto wie - Koffe popatrzył po wszystkich znajdujących się w samochodzie.

- Kto jest dowódcą tych oto tutaj obecnych sił zbrojnych ? - zapytał retorycznie.
- Ty, Koffe. Mów, boś tajemniczy – rzekł Niwa. – Zmiana planów? Jedziemy do lupanaru?
- Tam, dokąd zmierzamy i tak dojechać nie możemy. Nie nadłożymy zbyt wiele drogi. Zrobimy przystanek w Zaubershnitz & del Kuppeldorfer... no no – poklepał leżącego u swych stóp mieszańca. - Alfonsie dziesiąty, nawet nie wiesz, kogo znalazłeś.

 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz