Poszedłem do Biedronki po piwo, a wyszedłem z książką. Zamiast czteropaku, kupiłem jedno i 9 seansów Smarzowskiego. Impulsem do zabrania jej z kosza nie była ani cena książki, ani podjęta przez autora tematyka. Impulsem było jedno zdjęcie z planu Małżowiny - Maleńczuk z butelką wódy... i wszystko jasne: biorę. Po wtóre jest też grubo ponad 40 wypowiedzi Arkadiusza Jakubika - najważniejszego dla mnie aktora światów kreowanych przez reżysera Smarzowskiego. Rychcik - Jakubik to twórczy duet związany ze sobą bez mała ze dwadzieścia lat. Marcin Rychcik - aktor teatralny związany przez osiemnaście lat z teatrem Rampa, w którym tyle samo czasu grał postać Jima Morrisona w sztuce Jakubika - Jeździec burzy.
1998 rok - Polska - Warszawa - ul. Koźla 4 (przy Rynku Nowego Miasta) - mieszkanie o powierzchni 21 m2. Agnieszce i Arkowi rodzi się Kuba - pierwszy syn.
Arek jara szlugi, więc zamyka drzwi do "salonu", żeby potomek nie musiał wdychać oparów papierosowego dymu, otwiera jednocześnie drzwi wejściowe mieszkania i w siwych kłębach wypełniających przedpokój i umykających na korytarz, w pełnym skupieniu między jednym a drugim machem, stukając palcami w klawisze klasycznej maszyny do pisania, tworzy pierwszą wersję libretto do musicalu o Jimie Morrisonie - Jeździec burzy. Musical premierowo wystawiono w 2000 roku w Teatrze Rampa na Targówku:
Jakubik u Rawicza: Spektakl był grany przy kompletach publiczności przez osiemnaście lat.No i jakoś tak wspólnie z dyrekcją i też z zespołem doszliśmy doi wniosku, że spektakl osiągnął już pełnoletność, to chyba czas go zdjąć z afisza, żeby z tej sceny "Jeździec burzy" zszedł niepokonany, i żeby, wiesz, nie obserwować jak się ten spektakl rozsypuje, bo jednak czas robi swoje. Mimo tego, że zmieniały się kolejne obsady, tam już kolejne pokolenia wchodziły do ról drugoplanowych, bo odtwórca roli Jima Morrisona, czyli Marcin Rychcik to był facet, na którym stało to przedstawienie i, wiesz, on się też z tym przedstawieniem zmieniał; jak zaczynał, miał tam dwadzieścia parę lat, jak kończył, to był już po czterdziestce (...) Już tam gdzieś zaczął delikatnie łysieć, już przed wyjściem na scenę, żeby grać amanta - Jima Morrisona - wiadomo, bożyszcze kobiet, musiał tam sobie delikatnie przypastować czubek główki, itd... I fajnie, że ten spektakl był tyle lat grany i myślę też, że dobrze, że w takiej dobrej formie, z takimi dobrymi wspomnieniami ten spektakl zszedł z afisza.
Ja widziałem Marcina w kilku przedstawieniach, bo grał gościnnie w różnych teatrach; sam z nim zresztą zrobiłem spektaklo-koncert złożony z piosenek Doorsów z wizualizacjami, które były robione na żywo... Taki wideo-art z zespołem Romka Kunikowskiego, z jakimiś jeszcze monologami, które mówił Marcin. Ale coś faktycznie jest, że taką najważniejszą rolą, która się trochę za nim też ciągnęła przez te lata, był właśnie ten Jim Morrison; że wszyscy patrzyli na aktora Marcina Rychcika, kurczę, przez pryzmat tego Morrisona, gdzie był absolutnie powalający, fascynujący, genialny pod każdym względem. Facet, który nie kończył żadnej szkoły teatralnej, ale ma w sobie jakiś taki rodzaj aktorskiej intuicji. na pewno jest mega wrażliwym, piekielnie inteligentnym gościem, ma tę bezczelność w sobie...
Pamiętam, jak przyszedł na casting, wiesz, było mnóstwo aktorów śpiewających z teatrów muzycznych w całej Polsce - ale ja patrzę - wchodzi jakiś koleś w skórzanym takim płaszczu i żuje gumę. "To proszę się przedstawić, tak parę słów o sobie"... No i on tak stanął... I podchodzi do niego ispicjentka i mówi: "Proszę pana, pan jest w teatrze, proszę nie żuć tutaj gumy". I on tak spojrzał na nią, żuje tę gumę, i wiesz co zrobił? Wypluł jej pod nogi. "Co pan robi?!" I ona wzięła tę gumę tak przez serwetkę i wyszła... Ja patrzę na gościa, co za bezczelny po prostu cham... Ale może właśnie takiego bezczelnego chama nam tutaj trzeba... Jak się okazało, że powiedział świetnie monolog, który trzeba było na casting przygotować, że zajebiście śpiewa, że ma barwę bardzo podobną do głosu Jima Morrisona no to... Nie to, że wiedziałem już od razu, tylko że taka lampka mi się zapaliła, że może to być ten koleś, którego nikt nie zna; że ten koleś ten ciężar uniesie na swoich plecach.
Rola Rychcika (jako sekretarza arcypiskupa Mordowicza) w Klerze była jego debiutem na wielkim ekranie. Czy cenię kino Wojciecha Smarzowskiego? Jasne. Każdą Jego propozycję oglądam po kilkanaście, dziesiąt razy. W mojej prywatnej złotej trójce polskiego kina znajdują się aż dwa tytuły Smarzola - na szczycie jest Wesele (2004), a na trzecim stopniu podium - Dom zły (2009). Między nimi natomiast od dwóch dekad króluje Dzień Świra (2002) reżysera Koterskiego.
Kolejną ważną dla mnie postacią, której wypowiedzi pojawiły się na kartach tej książki jest Mikołaj Trzaska - autor muzycznej oprawy filmów Smarzowskiego. O ile w kręgach muzyki jazzowej nazwisko Trzaski było nomen omen od dekad "otrzaskane", to członek legendarnego składu Miłości nie powinien obrazić się za stwierdzenie, że to dzięki filmom Smarzowskiego pan saksofonista-klarnecista zaistniał mocniej w świecie szeroko rozpoznawalnej muzyki... filmowej, ale tak naprawdę "rozrywkowej", bo ta "rozpoznawalność przez masy" to właściwie już grunt rozrywkowy, mimo, że muzykę artysta nadal proponuje trudniejszą i mimo naprawdę sporego sukcesu związanego z rozpoznawalnością (nie tyle po muzyce, co po twarzy), jego propozycje twórcze nie są tak ugłaskane i ulizane jak to, co od kilkunastu lat proponuje słuchaczom kolega z zespołu - Lesław Możdżer. Sukces rozpoznawalności w mięsnym nie przyszedł u Smarzowskiego szybko. Już w Kuracji Trzaska złapał za klarnet basowy i pojechał na tym jednym instrumencie całą improwizację, którą poszatkowano na potrzeby drugiej telewizyjnej produkcji Smarzowskiego. I tyle. Nikt wówczas nie zapiał z zachwytu, bo też po prawdzie nie było na to szans: niszowy temat sfilmowany dla Teatru Telewizji nie mógł być wielkim kinowym hitem, bo po pierwsze nie taka rola tego formatu, a po wtóre budżet był, jaki był. I mimo tego, że pan Trzaska przewracał w widzu flaki swoją muzyką w takiej Kuracji, to sukces przyszedł dopiero wraz z premierą Domu złego i mojej ulubionej oprawy muzycznej Mikołaja Trzaski dla Wojtka Smarzowskiego.
Maleńczuka nie ma w tej książce. Tzn. jest na zdjęciu, ale nie pogadał. Stary skończony Świetlicki się nawet pojawił, ale nic w tym dziwnego, bo to tenże krakowski poeta zagrał główną rolę w Małżowinie, a wg jego opowieści, a raczej ciągłego kwękania na temat tego, że zagrał też w Weselu, ale go reżyser wyciął i miał zagrać w Pod Mocnym Aniołem, ale nie miał telefonu... Rozżalenie połączone z rozgoryczeniem biło z wypowiedzi Świetlickiego... A pojawił się w książce ledwie na początku i gdzieś pod koniec. Mimo wszystko jego kwękanie zostało mi w głowie. No cóż, może jeszcze u Smarzola zagra, jak obaj panowie zdążą, bo Świetlik siódmą dekadę życia zaczął, a reżyser za chwilę zacznie (ach, te wspomnienia po Weselu, kiedy Wojtka określano reżyserskim odkryciem młodego pokolenia)...
Kręcone siekierą jest też dla mnie jakoby wstępem do wywiadu-rzeki o życiu i twórczości właśnie Mikołaja Trzaski. Książka czeka na półce na swoją kolej, która prędzej, czy później wreszcie nadejdzie. Na biografię gościa, którego muzyka (z ponad trzydziestu płyt) jest sporą częścią ścieżki dźwiękowej mojego życia musi w końcu przyjść czas.
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz