Niwa siedział, a cóż można rzec o siedzeniu? Że się dłuży. Że się nuży. Że niczemu to nie służy. I że jak się długo siedzi, to już boli. I śmierdzi. Nie da się opisać więziennego fetoru, choć po jakimś czasie przestaje on być odczuwalny. No więc Niwa siedział już na tyle długo, żeby przestać czuć cokolwiek. Po prostu sam śmierdział jak cała reszta. Jako taką rozrywką były cotygodniowe wyprawy do łaźni. Właściwie nie były to wyprawy, lecz wyścigi – zawsze niedomytych było więcej niż kurków z wodą, więc zanim klawisz (miejscowy człekokształtny) wyskrzeczał rozkaz: „w prawo zwrot, do łaźni marsz”, wszyscy jak jeden mąż rzucali się do budynku C4, by dopaść wolny kurek, i przy zachowaniu szczególnej ostrożności przy mydle (schylaniu się i odwracaniu, żeby nikogo niczym nie zahaczyć i samemu nie zostać zahaczonym), dokonać ablucji w tych niekomfortowych warunkach. Poza tym łaźnia służyła jako miejsce porachunków, bez przerwy gdzieś wybuchał kocioł, lała się krew i padały najcięższe bluzgi.