czwartek, 19 listopada 2020

Maciej M. Maleńczuk - "NIWA" [ODC. 4] (kwiecień 2010)

Niekończące się rzędy krzeseł, kilkumetrowa trybuna, na której zasiadał Trybunał Natychmiastowej Kary, kilkanaście obcych osób na Sali Wyroków i Niwa, którego wprowadzono, posadzono i zostawiono w spokoju. Niby dokąd miałby uciec? Dystans do najbliższych drzwi był ogromny, a na samej planecie były tylko więzienia, więc nie zawracano sobie nim głowy. Wygłodzony i zmięty, oczekiwał na swoją kolej. Zielonooką Rudowłosą Płastugę od razu zabrano gdzieś, skąd już nie wyszła, ale Niwa nie martwił się tym zbytnio. Wróci do NIEGO, już ON to załatwi. Sąd rozpatrywał właśnie sprawę jakiegoś przerażonego pilota, który słaniał się na nogach, gdy go wprowadzono, w końcu zemdlał na dobre, wywołując na sali chwilowe zamieszanie. Na niektórych wyrok odsiadki na B12 robił, jak widać, piorunujące wrażenie. Wszystko to odbywało się w szemrzącej ciszy, dźwięki grzęzły gdzieś w otchłaniach pomieszczenia. 

Niwa obserwował kolejne pantomimy rozpraw, aż w końcu doszło i do niego. Zza stołu rozległ się ciężki głos woźnego:

 

- Kaniwares Manning, sprawa numer czterdzieści miliardów sześćset osiemdziesiąt cztery miliony siedemset trzydzieści dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt cztery, z artykułu dwieście osiem w związku ze sto czterdzieści osiem i z artykułu sto sześćdziesiąt osiem paragraf pierwszy w związku z trzysta pięć paragraf drugi! 

Niwa stał niepewnie, przytłoczony ciężarem paragrafów, z których nic a nic nie rozumiał.

- Kaniwares Manning, w dniu trzydziestego piątego Niebieskiego Miesiąca Marzeń, śmiał się dopuścić haniebnej kradzieży rakiety, należącej do Towarzystwa Stereo Equipment zarejestrowanego na B1, zgłoszonej jako przestępstwo najwyższego priorytetu – głos znowu dobiegał zza blatu przed nim, należał jednak do sędziego.

- Ponadto ma na sumieniu uprowadzenie i nieumyślne spowodowanie śmierci Efraima Kłaczka, znanego pod pseudonimem Mistrz W Swoim Fachu, a także przewóz bez odpowiednich zezwoleń trzydziestu ton skrystalizowanego porostu, to jest towaru o wartości około dwustu czterdziestu tysięcy złotych sztabek pierwszej próby.

Niwa zmartwiał. Kwota była astronomiczna. A więc to na taką skalę Mono handlował porostem, no, no... Sam nie wiedział, czy powinien być dumny, czy przerażony. Stenotypistka – lufa jak marzenie, w okularach przypominających serca – wlepiła weń gały, jakby był jakimś królem bandytów.

- Wysoki sądzie, najwyższy trybunale, który zawsze sprawiedliwie rozsądzasz, gdy kto zbłądzi w twoje strony! 

Niwa czytał kiedyś, że nie warto w żaden sposób spierać się z sądem, że trzeba być lizusem, że sędziowie uwielbiają skomplikowane formy grzecznościowe, więc jechał dalej:

- O, głowy mądre... O, czoła wysokie... Niechaj mądrość wasza przeniknie mój zmętniały umysł i ukaże światło prawdy poprzez wasz sprawiedliwy wyrok.

- Zawód? – zapytał oschle sędzia.

Pukle jego ufryzowanych włosów, wyrastających z czoła, spływały aż do podłogi, zgodnie z obowiązującą modą, przystosowaną do z natury bujnego owłosienia obywateli B12.

- Fryzjer – padło w głuchej ciszy.

- Pięć lat.

Sąd, woźny i stenotypistka zniknęli. Jakby ich nigdy nie było, a Niwa, bezwolny, ogłuszony sentencją wyroku i nagłością procedury, dał się poprowadzić ku nowemu przeznaczeniu. Ruchomy chodnik niósł go w nieznany labirynt więzień B12 – planety słynącej w całej konstelacji B z najsprawniejszej policji i sądownictwa. O ile sala wyroków była ogromna, z kamienia, zdobiona hartzowym reliefem u zwieńczenia trybuny (tylko ON mógł być jej autorem!), o tyle korytarz, którym się znaleźli po zejściu z ruchomej platformy, przypominał barak jeniecki – był prymitywny, wilgotny i nieskończenie długi. Pod nogami Niwy skrzypiał chodnik z prehistorycznych desek, po których przeszły miliony. Teraz szedł po nich on, prowadzony przez mrukliwego klawisza, w którego ręku pobrzękiwały klucze – przepustka do kolejnych cel, skrytych za potężnymi drzwiami.

- Wykwintną Mową posługuje się? – spytał nagle klawisz nie patrząc na Niwę.

„Do kogo on to mówi? I o co mu chodzi?” – kombinował Niwa. Ale tamten nie zamierzał niczego wyjaśniać.

- Tak – odpowiedział, by przerwać uciążliwe milczenie.

Po raz pierwszy strażnik na ułamek sekundy zaszczycił go ukradkowym spojrzeniem, po czym powrócił do swojego marszu. Cała jego postawa wyrażała zniechęcenie, znużone rutyniarstwo i obojętność, nie na tyle jednak kompletną, by miał nie zerknąć w papiery. Zajrzał do nich, znów spojrzał na Niwę i powolnym ruchem wskazał na ciężkie drzwi z napisem IZOLATOR PRZEJŚCIOWY P2. Wielkim jak tomahawk kluczem otworzył je; wydały przeraźliwy zgrzyt, który ugrzązł w wilgotnych ścianach korytarza. Niwa wszedł do środka. W fatalnie oświetlonym, żółtobrązowym pomieszczeniu znajdowali się jacyś szarobrązowi ludzie, wprasowani w konstrukcję z piętrowych metalowych koi, pokrytych złuszczoną farbą we wszystkich odcieniach zieleni. 

- Dzień dobry – wystękał z głupia frant.

Postacie, poruszone zgrzytem otwieranych drzwi i przybyciem nowego więźnia, poczęły materializować się w mroku. Gdzieś z głębi celi wychynął rozebrany do połowy, niemiłosiernie wytatuowany osobnik niskiego wzrostu, o niezwykle długiej, pokrytej malunkami szyi, z okrutnie przetrzebionym uzębieniem, które zaprezentował w pełnej krasie, wywrzaskując powitalny monolog pełen kpiny i pogardy, a jednak jakoś osobliwie uprzejmy:

- Dzień dobry? To chyba nie wystarczy, jeśli będzie pan łaskaw pozwolić mi wyrazić swoją opinię na temat nieprzystojnego zachowania pana o imieniu... – zawiesił głos i zakręcił głową na łabędziej szyi, rozglądając się po celi.

Styl przemowy pasował jak pięść do nosa bandyckiej gęby szyjogłowego.

- Imię jego Nikt, bo nic dla mnie nie znaczy, nie znam go, a los, który nas styka z sobą, nie jest dla mnie łaskawy, ponieważ raczył pochwycić mnie w sidła wszędobylska policja z B12, co niezmiernie zakłóciło me życiowe plany, a tym samym skazało na pobyt w tym przybytku! – ciągnął szyjogłowy, wywołując rozbawienie w trzewiach prycz. 

- Jakże to, panie Nikt, wita się pan z nami? Czy to przystoi tak ślicznemu paniczowi?

A więc to była ta Wykwintna Mowa! Niwa przypomniał sobie, że kiedyś słyszał lub czytał o czymś takim. Klawisz pytał go, czy jej używa, a on powiedział, że tak! W tej sytuacji zwykłe „dzień dobry” było oczywistym faux pas. Nie zastanawiając się dłużej, Niwa wypalił:

- Ach, cóż za niedopatrzenie, to przez tę sytuację, w której miałem nieprzyjemność się znaleźć, jednak nie aż tak niemiłą mej skromnej osobie, bym nie mógł znaleźć w niej niewymownej radości przywitania się, jeśli panowie pozwolą, raz jeszcze, oczywiście z najwyższym szacunkiem dla każdego, któremu się on należy. Nazywam się Niwa. Posadzili mnie za przemyt porostu oraz nieumyślne spowodowanie śmierci.

Przez celę przeleciał szmerek, który od biedy można było uznać za aprobatę. Przed Niwą zmaterializował się przylizany na blachę osobnik z garniturem olśniewających zębów, w którym brakowało jednego na samym przedzie. 

- Hej, małoletni chłopcze, którego kosmiczne wiatry przywiały na to dno rozpaczy, do tego międzyplanetarnego zoo, któregośmy okazami, które widzimy i słyszymy, i które, co stwierdzam z niemałym frasunkiem, widzi i słyszy nas. Czy nie jesteś zmęczony niedawnymi zdarzeniami, czyś nie przybity, śpiący i głodny? Może chciałbyś przekąsić coś lub zażyć drzemki? – zarechotał.

 Niezbity z tropu Niwa odpalił:

- Snadnie bym odespał, bom udręczon wielce. A i jadła jakowegoś nie odmówię, choć, wierę, nie za łatwo to będzie.

- Takoż połóż się na tym oto Koju, które, co prawda, nie do ciebie należy, ale przecież wiesz, jak to bywa w środowiskach takich jak nasze. Tak zgrabnemu młodzieńcowi trza odpocząć, legaj więc na koju kolegi Koguta, co przypomniał ci, że język masz w gębie! A jak spyta, dlaczego raczysz się wylegiwać na jego własnym koju , powiedz, że huki to na kruki. 

Ostatnie słowa wypowiedział konfidencjonalnym szeptem, wskazując na Koguta, który, jakby nigdy nic, rozgrywał partyjkę domina. Ale Kogut tylko czekał na to, co zrobi Niwa. Gdy ten położył się na jego łóżku, zwrócił w jego stronę strusi łeb na długiej szyi i zastygł z kostką domina w dłoni. Zachodzące za kratą słońce tapetowało celę jego skośnym cieniem. Niwa, leżąc z głupawym uśmiechem na jego łóżku, czuł dwuznaczność sytuacji. Wszyscy w celi zaśmiewali się w kułak, a Kogut obracał stopniowo ciało i nabierał powietrza. W końcu rozwrzeszczał się, skowycząc i śliniąc się na przemian.

- Ty niedowarzony wyrostku z niewiadomym jeszcze rodowodem, świeży pączku, śliczny jak wiosenny poranek! Ty wcześniaku spóźniony, ty koniu szmaciarza, baranie wełniany! Porykujący ośle z uszami jak króliczek, z napletkiem wokół ud, plączący się pod nogami jak wczorajsza mgła! – pieklił się, czerwienił, głos jego przechodził w pianie.

Jasne już było, dlaczego zwali go Kogutem.

- Cóżeś uczynił najlepszego, kładąc prześliczne swe ciało na mojej koi?

- Huki na kruki, wielmożny panie Kogut! – wypalił Niwa.

To, co stało się potem, było oczywistą konsekwencją tych słów. Kogut sprężył się do skoku, wylądował na Niwie, zwlekł go z łóżka i przetoczył po podłodze. Całe towarzystwo błyskawicznie zeskoczyło z koi i dorwało się do Niwy. Chwycili go za ręce i nogi, związali prześcieradłami, zakneblowali usta i powiesili na belce wspornikowej między ścianą a sufitem. Następnie, zadowoleni z siebie, poszturchując się nawzajem i pomstując na dzisiejszą młodzież, która nie zna szacunku dla starszych, rozeszli się po celi – do domina, do czytania, do gapienia się w okno, do szemranej bajery. Poniżony, skrępowany jak zwierzę Niwa zwisał ze skośnej belki i zastanawiał się, co to wszystko znaczy. Cierpiał niewygodę, próbował złapać trochę tchu przez szmatę, którą zawiązano mu usta, w końcu zaczął charczeć, oczy przesłoniła mu czerwona mgła, wreszcie przestał cokolwiek czuć i stracił świadomość; nie mógł wiedzieć, że każdy z obecnych w Przejściowym Izolatorze P2 przywalił mu cios w brzuch, udo lub inną miękką część ciała, po czym zwleczono go na podłogę i rozwiązano.

Gdy oprzytomniał, ujrzał nad sobą kilka wykrzywionych gęb. Rechotały radośnie, więc w niekontrolowanym odruchu złapał pierwszą z nich za odstające uszy i z całej siły grzmotnął z byka prosto w szczerbaty uśmiech, po czym poderwał się na nogi, zamierzając wykończyć kogo się da, zanim sam zostanie zabity. Co do tego nie miał już wątpliwości, więc rzucił się na oślep, próbując dorwać najbliższego – paskudnego gnojka o niewymownej facjacie. Zdążył podciąć mu nogi i z całej siły wgnieść łokieć w grdykę, zanim reszta towarzystwa go obezwładniła, przywalając własnymi ciałami. Niwa był pewny, że teraz dokona się egzekucja. Mylił się. Buchnął gromki śmiech. Towarzystwo z zaciekawieniem oglądało facjatę, która utraciła przedni ząb, i z troską, pośród docinków i połajanek, reanimowało zgniecionego gnojka. Wszyscy po kolei ściskali Niwie dłoń, gratulowali nie wiedzieć czego, klepali po plecach. Przed Niwą defilowały gęby pokryte tatuażami, zdeformowane przez rozliczne bójki, pobliźnione, poharatane; twarze dziwnie bliskie, jakie zawsze otaczały go na menelskiej B17. Jak widać, musieli wreszcie poznać się bliżej.

- No, no, no... Witamy najuprzejmiej pana, który w taki oto kolorowy sposób rozwalił nudę naszej parszywej odsiadki!

- Wykwintna Mowa nie ucierpi, póki będą się nią posługiwać tacy oto młodzieńcy, jak przybyły tu panicz, przemytnik porostu i nieumyślny morderca! 

- Czy nie należałoby wyjąć mu z głowy tego oto sterczącego zęba? Wszak powinien on co rychlej powrócić do właściciela!

Otumaniony właściciel rechotał wraz z innymi, Niwa podszedł do niego i podał mu dłoń, co znów przyjęto z uznaniem.

- Czy panicz nasz małoletni raczył już kiedyś karę jakowąś odbywać, lebo w niedorosłych zakładach produkcji męt chował się jako pacholę?

- Pierwszy to mój, acz bolesny, w świata tego wschód. Dałbymć ja wam więcej, gdybym tylko mógł – odpalił Niwa.

Posadzono go, wyjęto z czoła ząb. Okazało się, że gdzieś w plątaninie prycz znalazła się jedna dla niego, pozwolono mu walnąć się na koc i zostawiono w spokoju. Ciało płonęło od otrzymanych ciosów, umysł był całkowicie wytrącony z równowagi. Niwa miał wszystkiego dość, lecz bał się zasnąć; leżał więc, rozmyślając, jak to będzie dalej. Zastanawiał się, gdzie teraz jest Płastuga i czy myśli o nim. On o niej myślał i było to najlepsze, co mogło go spotkać. Wierzył, że nic jej nie jest, że owinięta w koc popija teraz herbatę na jakimś posterunku, czekając na NIEGO, a ON wyciągnie ją z tego bajzlu i wszystko będzie w porządku. U Niwy wszystko było co najmniej dalekie od „w porządku”, ale wiedział już, że jakoś sobie poradzi.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz