czwartek, 26 listopada 2020

Maciej M. Maleńczuk - "NIWA" [ODC. 5] (maj 2010)

Niwa siedział, a cóż można rzec o siedzeniu? Że się dłuży. Że się nuży. Że niczemu to nie służy. I że jak się długo siedzi, to już boli. I śmierdzi. Nie da się opisać więziennego fetoru, choć po jakimś czasie przestaje on być odczuwalny. No więc Niwa siedział już na tyle długo, żeby przestać czuć cokolwiek. Po prostu sam śmierdział jak cała reszta. Jako taką rozrywką były cotygodniowe wyprawy do łaźni. Właściwie nie były to wyprawy, lecz wyścigi – zawsze niedomytych było więcej niż kurków z wodą, więc zanim klawisz (miejscowy człekokształtny) wyskrzeczał rozkaz: „w prawo zwrot, do łaźni marsz”, wszyscy jak jeden mąż rzucali się do budynku C4, by dopaść wolny kurek, i przy zachowaniu szczególnej ostrożności przy mydle (schylaniu się i odwracaniu, żeby nikogo niczym nie zahaczyć i samemu nie zostać zahaczonym), dokonać ablucji w tych niekomfortowych warunkach. Poza tym łaźnia służyła jako miejsce porachunków, bez przerwy gdzieś wybuchał kocioł, lała się krew i padały najcięższe bluzgi. 

Do drzwi celi co kilka dni pukał człekokształtny – gatunek powstały z mieszanki ludzi i tego, co zamieszkiwało B12 pierwotnie, tzw. Pierwszego Narodu – zwierząt, które jako tako umiały wyścielić jaskinię i rozpalić ogień. Z tych powodów uznano ich za ludzi i próbowano kolonizować, lecz oni byli niezwykle odporni na próby cywilizowania, a także piekielnie silni i agresywni. Zjadanie wybranych części zabitego misjonarza nie zabierało im wiele czasu. Pożerali siebie nawzajem i wszystko, co weszło im w drogę. Ich dzikość i brutalność była przysłowiowa, a mimo to sporo było śmiałków, którzy zapuszczali się do nich, wielu też był romantyków. Zdarzali się (i zdarzały) w tym też wszelkiej maści seksualni desperados, którzy mimo groźby pożarcia łączyli się w jakie takie pary z samicami i samcami tego „ludu”. A z tego rodziły się dzieci. Powstał rodzaj muła – mieszanki pół-człowieka, pół-zwierzęcia, którego można było tresować i nauczyć posłuszeństwa. Mówiło to-to gardłowo, co bardziej przypominało charkot niż mowę, no i świetnie się nadawało na strażnika. Było silne jak diabli, ponure jak gradowa chmura; nikt nigdy nie widział, żeby jakikolwiek mieszkaniec śmiał się. Ciekawe, bo Pierwszy Naród potrafił, a przynajmniej wydawał z siebie, okrzyk przypominający śmiech. Nieraz niósł się nad barakami w bezksiężycowe noce. Mieszkańcy poruszali się transportem kołowym od więzienia do więzienia siecią dróg wyrąbanych w litej dżungli, gdzie kryli się ich kuzyni – Pierwszy Naród, kanibale i mordercy. Mówiono, że bujne owłosienie arystokracji zamieszkującej latające latyfundia wokół planety B12 miało związek z mieszaniem się krwi dzikich i ich przodków, lecz było to dla nich obraźliwe, wypierali się tego jak mogli, twierdząc, że w ogóle są rasą przybyłą z innej konstelacji. Co nie zmieniało faktu, że musieli strzyc się raz na tydzień, inaczej zarastali jak tamci. Było to tematem dowcipów, choć nigdy nie opowiadanych na samym B12. Za kawał w tym stylu otrzymywało się tak zwaną pajdę. Pięć lat.

No więc człekokształtny klawisz co parę dni pukał do ich celi i przez zamknięte drzwi recytował, kto z odsiadujących dostał dolewę i ile. Sądy na B12 szybko skazywały ludzi, lecz potem długo grzebano się w rzeczach zatrzymanego i kilometrowe zakamary Urzędów Bezpieczeństwa pracowały nad każdym śladem szminki znalezionym na materiale dowodowym. To dawało znów pracę sądom, a te w trybie zaocznym pod nieobecność oskarżonego ferowały nowe wyroki, wydłużające czas odsiadki. Taki dodatkowy wyrok nazywano dolewą, więc kiedy Niwa usłyszał wyskrzeczenie: Kaniwares Manning, zlał się zimnym potem, skurczył w oczekiwaniu na kolejne dwa, trzy, a może więcej lat?

- Zwijaj mandżur, jedziesz w transport – usłyszał zamiast tego.

Ucieszył się, że to nie dolewa. I zmartwił, co teraz będzie. Przez tych kilka miesięcy jako tako przyzwyczaił się do otaczającego go świata i chwilami był on dla niego niemal przyjazny. A teraz pojedzie w głąb planety, całkiem w nieznane, przez dżunglę Pierwszego Narodu w konwoju, który oby dotarł na miejsce przeznaczenia. Co trzeci, czwarty transport przepadał bez wieści i nie robiono sobie z tego wiele. Międzyplanetarne monity o zapewnienie więźniom większego bezpieczeństwa były przez urzędników B12 lekceważone. Mogli bimbać sobie na wszystkie konwencje, bo byli obrzydliwie bogaci, bezwzględni i uzbrojeni po zęby. Ryzyko pożarcia w transporcie było wliczone w uciążliwość kary, a kara wszak powinna być uciążliwa. Wszystkie myśli kołatały się w głowie Niwy, gdy szedł ze swoim zawiniątkiem wzdłuż niekończącego się korytarza. Koledzy pożegnali go z wylewnością, do której został przyzwyczajony. Każdy kopnął go w tyłek, a Kogut rzekł:

- Jak dorwie was Pierwszy Naród, jedyna twoja szansa, że się któraś z „dziewczyn” w tobie zakocha. Najlepiej córka wodza. Będziecie wtedy żyć długo i szczęśliwie, a wasze dzieci będą klawiszami.

- Dzięki Kogut, przyślę ci pocztówkę ze zdjęciem mojej nowej dziewczyny. Żebyś miał pewność, że to nie twoja żonka.

Oczywiście nie powiedział tego w ten sposób. Była to ta cholerna nowomowa, a więc „szanowny pan, gdy już znajdzie się w karocy, a ta zaprzężona w czterech frajerów wyruszy w nieznane...” i tak dalej. Czasem można było mieć tego dość, ale lepsze to niż nic. Naprzeciwko zakotłowało się... Kogoś wyciągano siłą z celi. Był to jakiś czerwony z wysiłku szczeniak, który zaparł się w drzwiach i rzęził:

- Ratunku, na pomoc! Zostawcie mnie, dranie!

Nie wiadomo skąd brał tyle siły. Dwóch mieszkańców nie mogło dać sobie z nim rady, na to wszystko podszedł trzeci i trzymanym w ręku olbrzymim telefonem na pasku wyrżnął nim w głowę szczeniaka. Ten padł jak rażony piorunem i zalał się krwią. Niwę prowadzono dalej. Na korytarzu panował ruch, co i raz z cel wychodzili skazańcy i dołączali do milczącej procesji. Było ich już z pięćdziesięciu, w tym wleczony na końcu oporny gówniarz w kaftanie bezpieczeństwa, któremu tak się spodobało w izolatorze przejściowym, że chciał już tam zamieszkać na zawsze. Wyszli na podwórze i Niwę zatkało. Pierwszy raz w życiu widział prawdziwy pojazd kołowy, wielką lodówę, kwadratowy wóz na ośmiu kołach, do którego ładowano skazańców według zasady: wykwintna mowa na lewo, frajerzy na prawo. Kiedy doszło do Niwy, bez pytania skierowano go do wykwintnych, a zawiniętego w kaftan szczeniaka, który zanadto przyzwyczaił się do izolatora przejściowego, do wbudowanej izolatki. W podłużnym przedziale siedziało ich osiemnastu. Zakapiory, jakich świat nie widział. Zawarczał silnik i pojazd ruszył z kopyta. Wszyscy na siebie wpadali, próbując łapać się czegokolwiek i rozpoczęła się najdziwniejsza podróż w życiu Niwy; kołyszącym i rzucającym na wszystkie strony „samochodem”, w towarzystwie najbardziej zgniłej recydywy, jaką widział na oczy. Ludzie ci właściwie żyli w więzieniach, więc traktowali transport jako coś zupełnie naturalnego i wyraźnie rozrywkowo nastawieni podburzali zakneblowanego małolata do prób kopania w drzwi.

- Może z dyńki, chłopaku, przysadź w kratę, ucieszy to serce starego garusa! A my rozhuśtamy brykę na jakimś przejeździe, jak się przewróci, przybiegną dzikusy, wyswatamy ci córkę wodza, a sami zabalujemy z modliszkami! 

- A niech mnie zeżre która, byle wcześniej dała dupy! – wrzeszczał recydywista naprzeciwko Niwy. Miał ksywę Kardynał i wyrzucał z siebie słowa jak maszynowy karabin; robił się przy tym purpurowy.

- Małolat, nie masz pojęcia, jak te ich dzikie laski lubią się pieprzyć z ludźmi! Kogut opowiadał, że tak się zapamiętał, iż o mały włos postradałby kutasa! Dyndał na resztkach tkanki, gdy się w końcu wyrwał! Jedyny problem z nimi, z tymi dzikuskami, jest taki, że robią się potem głodne! I jak im nie podsuniesz jakiegoś ochłapu dla zmylenia czujności, po tobie! A Kogutowi przyszło do głowy, żeby podać jej loda jak normalnej dziewczynie! Ledwo dyndał, mówię ci!

Wszyscy recydywiści trzymali jakieś małe pakunki. Okazało się, iż mają w nich gorące słoiki z wywarem z porostu.

- Hej, mości panowie, czyżbym ja zmysły postradał? Aliści to nielegalne. Jakim cudem przeszmuglowaliście ten bezcenny napój aż tu, do tej cudacznej karocy ciągniętej przez ośmiu frajerów? Przecież rewizje i te de? – zawołał Niwa, na co usłyszał od sąsiada:

- Gadaj normalnie, na zgniłej recydywie nie obowiązują żadne zasady, bajery. Jest tylko zaufanie i jego brak, intencje dobre i złe. Jeśli nawiniesz coś nawet najbardziej wykwintną mową i tak będzie źle, jeśli powiesz to ze złą intencją. Tylko to się liczy.

Podano mu słoik z parującym niebieskim płynem. Niwa siorbnął tak jak wszyscy i podał dalej.

- W porządku, małolat. Trzymaj fason, długa droga przed nami.

Jeśli przez kilka miesięcy odsiadki Niwa nie zdążył się jeszcze czegoś dowiedzieć na temat: jak się siedzi, jak dawać sobie radę, kogo można wpuścić pod stół, a z kim można przy stole jadać, do jakiego stopnia nie należy wkurwiać mieszańców oraz jaką wybrać sobie pracę, żeby nie paść, a się wypaść – tego wszystkiego nauczył się Niwa w transporcie. Recydywa jakoś wyjątkowo zajęła się nim, widząc być może, że nie jest kryminalistą, a jednak zdecydował się być jednym z nich i nie poszedł do frajerów.

- Pierwsze, co się stanie, co się może stać, to próba klucza – nawijał Wysoki Śniady. - Mieszaniec rzuci go w twoją stronę i zawoła: „łap”. Jeśli złapiesz, po tobie. Pójdziesz do frajerów, a oni nie lubią wykwintnej mowy. Jak się zorientują, że zostałeś dotknięty przez klucz, będą cię niszczyć. Tak samo adepci wykwintnej mowy nie zostawią cię w spokoju, bo być może znasz już jakieś tajniki. Po prostu: nie łap klucza. Są jednak trzy wyjątki, kiedy możesz to zrobić: kiedy uciekasz; kiedy jest zagrożenie życia, i kiedy uwalniasz innych. Poza tym bez przerwy będziesz musiał myć ręce. Nie można wziąć do ręki żadnego przedmiotu, jeśli wcześniej nie umyło się rąk. Jeżeli coś spadnie ci na podłogę, nie możesz tego podnieść. To już należy do frajerów, którym ewentualnie możesz rzecz sprzedać, biorąc ją przez chustkę. Musisz wiedzieć, który kran można odkręcić ręką, a który tylko nogą. I nigdy nie wolno ci ukryć przed nikim, że jesteś adeptem wykwintnej mowy. To twoja łata, której nie możesz ukryć. Chyba, że jesteś zgniłą recydywą jak my. Wtedy możesz robić i mówić, co chcesz. Ważne są tylko intencje.

 - Jeśli mieszaniec przedstawi się, musisz mu wrzucić do majtek.

Niwa nie zrozumiał.

- No, nie może klawisz cię obrazić. Musisz wtedy odpowiedzieć mu z nawiązką.

- Za to jest twarde łoże – odparł Niwa.

- Powiem ci jedno, małolat! – wrzeszczał Kardynał. – To w ogóle jest twardy świat. Lepiej byś w to uwierzył! Zasady na Zamku w niczym nie przypominają ciepełka izolatora przejściowego!

- Widzisz tego barana w kufajce, który tu jedzie skrępowany jak prosię? To recydywa, choć taki młody. Frajer był już na Zamku. Dlatego nie chce tam jechać.

Pojazd toczył się kołysząc na wszystkie strony. Niwa chłonął instrukcje recydywistów. Ci, widząc jego zainteresowanie, prześcigali się w opowieściach. O samookaleczeniach, o ucieczkach z transportów takich jak ten, o seksie pod celą i w dżungli, o mitycznych uciekinierach, którzy teraz żyją razem z Pierwszym Narodem i są tak samo okrutni jak oni, o tym, że był kiedyś tak silny człowiek, że pokonał mieszańca... W to akurat nikt nie chciał uwierzyć, ale recydywista upierał się. Był to Koffe, gość z B17, o którym przed laty Niwa słyszał. To Mono wsadził go za kraty i szeptano, że gdy Koffe wróci, zabije go za to. Jednak Koffe nie wracał. Podobno zmarł w więzieniu. No, ale teraz gość mówi, że Koffe – najsilniejszy człowiek, jakiego widział świat normalnych ludzi – żyje! Że z kompanami rozbujał brykę na którymś z przejazdów, wyrżnął strażników, wziął im broń i czmychnął w dżunglę. I właściwie nie miał żadnych szans przeżycia – upojony wywarem recydywista mówił o Koffe tak, jakby był mitycznym bohaterem. Jedynym, który mógł przeżyć i żyć w dżungli razem lub obok Pierwszego Narodu, dając nadzieję innym, że da radę wyzwolić się z łap policji B12 i co prawda potem codziennie ryzykować pożarcie, ale być wolnym człowiekiem. Recydywa w końcu wysiadła gdzieś w czarnej nocnej głuszy, półprzytomny Niwa pożegnał się z nimi serdecznie i w wyludnionej karocy, zaprzężonej w czterech frajerów, w obstawie sześciu mieszańców, naćpany porostem, wpatrzony w zamalowane na biało okno, w którym ktoś wydrapał małą „lukawkę”, toczył się dalej ku swemu przeznaczeniu był Blokhaus 543 ADAM, którego wieże strażnicze majaczyły już w świetle nigdy niegasnących reflektorów u końca ciągnącej się kilometrami geometrycznej prostej, przecinającej litą dżunglę B12. Gdy wysiadł na miękkich nogach z karocy, mieszaniec, który otworzył drzwi, spytał:

- Fikfitno mofo posuguje się?

Niwa nie od razu zrozumiał, co potworek mówi, więc zrobił pytający wyraz twarzy. Chyba trochę zbyt długo wpatrywał się w białe oczy mieszańca, bo ten nic już nie mówiąc, chwycił Niwę za gardło owłosioną łapą i bez najmniejszego wysiłku podniósł w górę.

- Fikfitno Mofo posługuje się?

W odpowiedzi nad Blokhausem 543 ADAM dał się słyszeć śmiech. Potem drugi i trzeci. To śmiał się Pierwszy Naród – jedyni naprawdę wolni ludzie na całej przeklętej B12. 

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz