czwartek, 5 listopada 2020

Maciej M. Maleńczuk - "NIWA" [ODC. 2] - Ucieczka (luty 2010)

Zamek puścił. Z trudem otworzyli diabelnie ciężki właz. Znaleźli się w zaroślach parku miejskiego. Zielonooka Rudowłosa Płastuga wzięła Niwę za rękę. Patrzyła na zakochanego po uszy faceta swoimi zielonozłotymi oczyma – igrały w nich iskierki. 

- No co smutasie. Musimy chyba coś zjeść, jestem głodna jak zwierzę. 

- Już chyba całkiem oszalałaś, przecież wszyscy cię znają. Dopadnie nas jak nie NOKTO, to Anton, a jak nie Anton, to ON!

- Sądzisz, że wszyscy się GO tutaj boją? Pamiętaj, ON ma tabun swoich wielbicieli, harem wielbicielek, a w takim przypadku zawsze w końcu ktoś wydymany chodzi po mieście. Ukryją nas – aż do kolejnego skandalu, który NOKTO urządzi komuś innemu. I tak dalej w tym stylu: tylko dziś – potem zobaczymy – nie martw się.

 

 

Miała znajomych na całym B17 – dziewczyna z sąsiedztwa, wszechstronnie uzdolniona: malarstwo, taniec, aktorstwo. Właściwie to ona upatrzyła sobie Niwę i uczyniła zeń kochanka. Nazbyt zaborcza, by dzielić się z innymi, owinęła dookoła palca i rozkochała w sobie introwertycznego Niwę, który lgnął do bohemy. Tyle że on nie pasował do tego świata. Gdy już się w nim znalazł i mógł błysnąć – nie umiał się odnaleźć i orbitował od jednej koterii do drugiej; nie rozumiał osobliwych żarcików tej czy innej kliki, porażał go cynizm tych ludzi, zarazem zazdrościł im tego. Obiecywał sobie, że kiedyś będzie trzy razy bardziej cyniczny, dowcipny i pożądany towarzysko. Miał swoje ambicje. Nie wiedział tylko, że kiedy już się stanie trzy razy bardziej cyniczny i pożądany, nie będzie miał najmniejszej ochoty przebywać wśród nich, a jeśli to już się zdarzy, będzie jeszcze bardziej pożądany właśnie z tego powodu. No i był jeszcze ON.

Łączyło ich coś tajemniczego, jakieś porozumienie na odległość, którego Niwa nie pojmował i bał się panicznie. Myśl o tym obezwładniała go, zmuszała do irracjonalnego posłuszeństwa tej kapryśnej osobie – JEMU, który był jej mężem. Wielki, piekielnie uzdolniony rzeźbiarz, specjalista od monumentów, spędzający czas z robotnikami w kamieniołomach; pomagali mu w obróbce olbrzymich monolitycznych bloków hartzu – minerału, którego złoża odkrył w rozpadlinach B17. Wtedy osiadł na stałe na tym zapyziałym końcu galaktyki, by tworzyć swój park życia – monumentalny kompleks, przedstawiający dzieje gatunku. Cholernie zajęty, cholernie szanowany – Znany i Uznany Dziwkarz. Czy ktoś ma mu to za złe? Jasne, że nie, przecież rozsławia B17! Zielonooką Rudowłosą Płastugę poznał, gdy tu przybył i oczywiście zachwycił się.

- Ślub, NOKTO, Anton. Kłopoty, kłopoty, kłopoty – martwił się Niwa, patrząc w zielonozłote otchłanie. Był szaleńczo zakochany. A ona? Bawiła się świetnie. Znała B17 niczym wnętrze swej torebki. Gruntownie, ale nie do końca. Na tyle jednak dobrze, by sprawnie załatwić transport – cygaroidalny stateczek, dostarczony przez garbatego osobnika o kruczoczarnych włosach, którego, nie wiedzieć czemu, nazywała Lisicą.

- Ucałowania od Mono i pozdrowienia od całej Grupy Wschodniej. Mono codziennie gada o tobie – mrugnął do Niwy.

Grupa Wschodnia był to gang handlujący porostem, który tak jak kamień hartzu był specjalnością B17. A Mono? Wielu imię to słyszało jako ostatnie w życiu. Zielonooka Rudowłosa Płastuga oczywiście musiała go znać, cholerny garbus mógł sobie darować. Z drugiej strony dostali transport w ciągu pięciu minut.

- Rusz się smutasie, nie czas na rozdrapywanie ran. Mono to kumpel, w końcu od czego są kumple...

Niwa analizował sytuację: z Antonem, Mono jest w stanie zawieszenia broni, które w ostatnich dniach zawisło na włosku. W końcu to Anton przechwytuje potężną kontrabandę porostu, a Mono, w sobie tylko znany sposób, dostaje się do magazynów Antonexu, wykrada towar i szmugluje jeszcze raz. Tylko, że to już nie jest jego towar. To jest towar Antona!!! Więc jeśli Niwa będzie kojarzony z Antonem...


Ambus zatoczył łuk nad parkiem. W świetle latarni Niwa dostrzegł machającego im na pożegnanie garbusa o imieniu Lisica. „Do cholery, ona się dobrze bawi, to może i ja powinienem” – pomyślał, wyciągając się w fotelu.

- Jak wytłumaczysz to JEMU? Przecież na pewno się dowie – pogłaskał dłoń Zielonookiej Rudowłosej Płastugi. 

- Nikt mu słowa nie piśnie. Wiem, jak wzbudza respekt. Któżby śmiał donosić mu o takiej błahostce, jak kolejna obsceniczna jazda NOKTO, tym bardziej, gdy jej bohaterką jest jego żona.

Ostatnie słowa wypowiedziała z goryczą. Niwa odczuł słodycz w sercu – może jest nadzieja?

- On pracuje nad dziełem życia – ciągnęła z wyraźnym wyrzutem.

- Planeta dzięki gościowi staje się coraz sławniejsza w galaktyce, a razem z nią porost. Pomaga nam Mono i jak tak dalej pójdzie, to nie będziemy musieli bać się JEGO, tylko Antona.

- Zagadnienie jest z gatunku: co lepsze – dżuma czy cholera. Razem z tym pojazdem wybraliśmy Mono, czyli dżumę – odparł Niwa.

Włączył radiofon. Właśnie wypowiadał się JEGO rzecznik. Zwracał się do wszystkich wolnych strzelców, żyjących na B17: kto chce do łapy pół miliona kamieni, rączka do góry! Wystarczy wskazać miejsce pobytu człowieka, który poderwał i porwał Zielonooką Rudowłosą Płastugę, żonę Niezmiernie Szanowanego Artysty i Uznanego Dziwkarza, który rozsławia pieprzone B17!

- Wyznaczyli za nas nagrodę! – krzyknął oszołomiony Niwa.

Huczało mu w głowie i trząsł się jak w gorączce. Nie dosłyszał odpowiedzi. To, czego nie dosłyszał, brzmiało: 

- Za ciebie, mój mały.

Lecieli w czerwonym deszczu nad kanionem Machavi; gdzieś w głębinach rozpadliny, w królestwie wielobarwnych skał hartzu, do zboczy przywierały niekończące się osiedla – niegdyś siedziby niewolników, oraz luksusowe, zaciszne i całkowicie niedostępne rezydencje. 

 Nie mieli wyjścia. Musieli zagłębić się w to podziemne życie, zupełnie niepodobne do tego, które prezentowało NOKTO. Tu mieszkańcy spotykali się ze sobą albo w interesach, albo nie kontaktowali się wcale. Na nieskończonych poziomach mieszkała nieprzeliczona rzesza odludków, dziwaków i oczywiście przestępców, którzy nigdy nie wychodzili na powierzchnię. Kto schodził do rozpadliny, podlegał sam sobie i nie mógł liczyć na żadną pomoc. Mieszkała tu nieprzeliczona rzesza odludków, dziwaków i oczywiście przestępców, którzy nigdy nie wychodzili na powierzchnię. Przez wieki zsyłano tu przestępców do pracy ponad ludzkie siły, więc wytworzyli alternatywną przestrzeń, pełną niepisanych praw i zwyczajów. Ci, którzy ich przestrzegali – żyli. Po innych ginął słuch. No i była to kraina Mono. Od jego ostatniej odsiadki minęło dziesięć lat. Od dziewięciu był królem. Jego towarowe statki, opatrzone logo MONOTONIA ENTERPRICE szmuglowały porost, aż miło. No i hartz – wielobarwna, niezwykle twarda skała, której warstwy różniły się od siebie w zależności od koloru deszczu. Bo na B17 deszcze miewały wszelkie możliwe kolory, nie wyłączając czarnego, który uważany był za przynoszący szczęście. Mono pilnował interesu w niebieskiej strefie; miał tam hale, wypełnione rzędami lodówek. Porost, trzymany w niskiej temperaturze, kamieniał przybierając postać mineralną. Po rozmrożeniu, formowano w niebieskie cukierki.

Ambus zagłębił się w wielokilometrową rozpadlinę, w której zakamarach mieściły się uprawy porostu. Mijali kolejne poziomy warstw geologicznych, znaczone wielobarwnymi naroślami, przypominającymi rozpostarty pawi ogon. Zielonooka Rudowłosa Płastuga podprowadziła pojazd pod jeden z tarasów.

- Wysiadamy i niech lepiej on tam będzie – podała Niwie rękę i pomogła wygramolić się z cygara.

Stanęła przed zapaskudzonym szyfrowym zamkiem w ścianie. Z torebki wyjęła jakiś przedmiot, którym zaczęła wystrugiwać skomplikowany do niemożliwości kod. Oprócz stuknięć, składały się nań szurania i przekleństwa, które dobiegały z jej ust przy każdej pomyłce. Wreszcie skończyła, po czym drzwi otworzyły się natychmiast. Niwę oślepił potworny błysk światła.

- Nasza Julia i nasz Romeo od siedmiu boleści! – doszedł go wielogardłowy rechot. Znaleźli się prawdopodobnie w którejś ze szmuglerni porostu – gigantycznym warsztacie pełnym rakiet i części do nich; startowały z rozpadliny na wszystkie strony galaktyki, rozwożąc porost, miejscowy shit, od którego zęby barwiły się na niebiesko. Tak więc pośród błękitnego rechotu pracowników zakładu, doprowadzono ich do kantorka, w którym urzędował Mono. Kim jest? Królem. Jak długo pożyje? Dopóki spłaca swe zobowiązania. Czym się zajmuje? Lepiej nie pytać. I lepiej, żeby miał dobry humor. Dzisiaj ma wyjątkowy – popija narkotyk z Ziemi – wódkę, z jakimś zaćpanym kolesiem w kombinezonie astropilota.

- Pijcie – rozkazał, wręczając im szklanki.

Wypili. Zielonooka Rudowłosa Płastuga ani drgnęła, Niwie oczy wyszły na wierzch, a ciało przeszył piorun.

- Ekstra – wykrztusił. – Oglądałeś wiadomości?

- Oglądałem, musicie się wynosić z B17 – Mono dziwnie spoważniał. - Z tym Antonem kiepska sprawa. Czuję do niego niechęć, więc cieszą mnie jego niepowodzenia. Chętnie ujrzałbym tego psa, jak błaga o byle padło. Wielce by mnie to radowało.

„Do cholery, co on gada?” – myślał Niwa. „Co to za dziwaczny język?! Kto by przypuszczał, że taki szmugler, bandzior, zwykły mechanik zna takie słowa”. Jeszcze nie wiedział, że Mono jako kryminalista używa Wykwintnej Mowy, zwłaszcza gdy jest na haju albo gdy mówi o kimś, kogo nienawidzi. Niwą z pewnością gardził jako znajomym Antona; na Płastugę patrzył zaś tak, że Niwa znowu jęknął w duchu: z nim też!

- Dokąd państwo zamierzają się udać? – spytał z wyszukaną galanterią.

- Na B11 mój kumpel ma fryzjernię. Tamtejsi mieszkańcy są tak zarośnięci, że ma pełne ręce roboty i na pewno znajdzie coś dla mnie.

- A jak nie znajdzie? Albo jak on się nie znajdzie?

- Zaskocz mnie, Mono – zasyczała Zielonooka Rudowłosa Płastuga.

 Jej oczy były jak sztylety.

- Pojedziecie z transportem, piękną rakietą z tym oto gentelmanem – Mono wskazał na zalanego gościa w kombinezonie. Nie bójcie się, to Mistrz W Swoim Fachu. Mistrz W Swoim Fachu spojrzał mętnie i posłał im niebieski uśmiech.

- Ekstra – rzekł Niwa - ale teraz to astronauta nam odleciał. Kompletnie spity astro pilot zwisał z krzesła, niezdolny do ruchu.

- Słyszałem o wódce, teraz pewnie będzie wymiotował. Naprawdę odlot – ciągnął Niwa.

- To może spróbujecie tego – Mono wyciągnął pudełko z niebieskimi cukierkami. - To najlepszy porost na świecie. Róbcie co wam się podoba. Tu was nie znajdą. Dzisiaj i tak nigdzie nie polecicie, a wieczorem jest impreza. Dziesięć lat wolności. To wiele, jest co świętować...

Mono – przemytnik, kryminalista, narkoman, dziwkarz, mechanik rakietowy; nie mógł wystawiać nosa poza rozpadlinę, toteż rzadko wyłaził ze swojego gniazdka, jakie uwił sobie w skalnych labiryntach. W swojej twierdzy był bezpieczny. I nie narzekał na samotność. Tabun lasek – Lisa, Mimi, Lala i Gryzelda. Trzy poprzednie żony – Safira, Marisa i Clara. Dzieci – wredny Gogo, syn z pierwszego małżeństwa, pryszczaty nastolatek, początkujący narkoman (wódka, nie licząc porostu); śliczna Wasabi, zakochana w tatusiu, który przygarnął ją w jakimś sierocińcu; nienawidząca jej Barbara, córka Clary – produkt przerośnięty, którą Mono zawsze traktował podejrzliwie, nie mogąc dopatrzeć się podobieństwa; no i reszta maluchów, grzecznie lulająca w apartamentach, jakie Mono fundnął każdej z nich. Dopóki żyjesz wewnątrz skały, jesteś w królestwie Mono. Powietrze tu lepsze, a wszystko, czego potrzebujesz, dostarcza poczta pneumatyczna. Siedzisz sobie jak w bunkrze i patrzysz całymi dniami, jak na powierzchni szaleje NOKTO. Można by, tak jak oni, tkwić w tej dziurze jak szczur i bać się wystawić nosa. W Niwie wszystko krzyczało na myśl o czymś takim.

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz