wtorek, 10 listopada 2020

LEOPOLD TYRMAND - "DZIENNIK 1954. WERSJA ORYGINALNA" [OPINIA]

Dziennik 1954 autorstwa Tyrmanda występuje dziś w dwóch wersjach wydawniczych, tak jak upływ czasu dał czytelnikom dwóch Leopoldów Tyrmandów - tego do połowy lat 70. XX wieku i tego drugiego, po roku 1974. Pierwsze wydanie zapisków pojawiło się w Londynie w 1980 roku. Autor pisał w przedmowie pierwszego wydania: ...niniejsza książka zawiera całość dziennika, nienaruszoną przez względy edytorskie, rozterki moralne, polityczne konieczności, towarzyskie koneksje... No i dupa, Jasiu, karuzela, jak to się kiedyś mówiło. Leopold Tyrmand pierwszą wersję skierowaną do wydania ponad ćwierć wieku po napisaniu cyzelował, obrabiał, wylizywał, zmieniał niektóre sądy, z niektórych się wycofywał, etc. Wydawnictwo Tenten, puszczając na rynek w 1995 roku nienaruszony tekst dziennika, zrobiło kawał wspaniałej roboty. I to właśnie tę wersję (oryginalną) polecam do czytania. Dodatkowo całość została uzupełniona obszernym wstępem Henryka Dasko, który w zgrabny sposób nakreślił koleje losów polskich, europejskich, wreszcie amerykańskich pisarza, redaktora, entuzjasty jazzu, któremu Sejm RP poświęcił 2020 rok.

 

Z przedmowy Henryka Dasko: Niniejsza edycja "Dziennika" jest pierwszym wydaniem całości notatek Leopolda Tyrmanda, prowadzonych przez autora między 1 stycznia a 2 kwietnia 1954 roku. Prezentowany tu oryginał "Dziennika" różni się w sposób znaczący od opublikowanych wcześniej - wersji londyńskiej - i następnych wydań krajowych i zagranicznych. Obecne wydanie zawiera kompletny rękopis "Dziennika", przechowywany wraz z resztą spuścizny po pisarzu w archiwach Hoover Institution na Uniwersytecie Stanforda w Palo Alto w Kalifornii.

W 1938 roku Tyrmand ukończył warszawskie gimnazjum im. Kreczmara, po czym wyjechał do Francji, gdzie rozpoczął studia na wydziale architektury. Wybuch wojny zastał go w Warszawie, skąd po kilku tygodniach przedostał się do Wilna. Wyjechał sam. Inteligentny i błyskotliwy, bogaty w doświadczenia roku spędzonego w Paryżu, szybko zdobył popularność w środowisku uchodźców, których pełne było wówczas Wilno. W 1941 jako więzień NKWD ucieka z pociągu zmierzającego na wschód. W lutym roku 1942 obawiając się demaskacji faktu konspiracji, a także i tego, że jednak niej jest obywatelem francuskim, jak wskazywały podrobione papiery, Tyrmand zgłasza się na ochotnika do przymusowych robót w Niemczech. We Frankfurcie i Wiedniu autor pracuje jako tłumacz, robotnik kolejowy, pomocnik bibliotekarza i wreszcie kelner. Wiosną roku 1944 Tyrmand wyrusza do Szczecina, skąd wespół z przyjacielem zamierzają uciec do Szwecji. Przez kolejny rok został w Skandynawii  - najpierw jako pracownik Czerwonego Krzyża, następnie w roli korespondenta Polpressu w Norwegii, aż wreszcie w marcu 1946 zostaje kierownikiem polskiego biura poselskiego w Kopenhadze. Jako pracownik ambasady polskiej w Kopenhadze, Tyrmand wybiera się w podróż służbową do Warszawy i podejmuje decyzję o powrocie do kraju. W kwietniu 1946 Leopold Tyrmand pojawia się w Warszawie na stałe.

--------------------------------------------

Po przejęciu Tygodnika Powszechnego - ostatniego oficjalnego zarobkowego zajęcia - przez falangistów Bolesława Piaseckiego pod przykrywką PAX-u, Tyrmand pozostaje bez pracy. Władze komunistyczne nie chcą przyjąć go do redakcji żadnego pisma, nie wydają też jego książek. Zaczyna się okres pisania do szuflady. W Polsce twórczo jest skończony - wiosną 1965 roku wyrusza najpierw do Paryża, by wreszcie osiąść w USA. W Stanach mamy do czynienia z drugim Leopoldem Tyrmandem - starzejącym się, zgorzkniałym tetrykiem, którego w Washington Post "cenzurują lewckie ruskie wtyczki"... Gość, który dwadzieścia lat wcześniej pisał w swoim Dzienniku o owłosionej piździe, pęczniejącej łechtaczce i opierdalaniu gały, za co w Polsce oskarżony został o pornografię, teraz zarzucał Playboyowi deprawatorstwo. Pisarz, który z autentyczną miłością opisywał oglądane w zaplutych salkach warszawskich kin hollywoodzkie filmy lat dwudziestych i trzydziestych, w Stanach uznał współczesny Hollywood za jaskinię zła. Prawicowe codzienne gazety nie uznały jednak Tyrmanda za "swojego" i również nie puszczały mu wszystkiego, co pisał. Skończył jako redaktor naczelny pisemka Chronicles of Culture, które wydawane było w ilości 2000 egzemplarzy, w większości oddawane za darmo do bibliotek. Aż mam ochotę zacytować (zmieniony nieco przeze mnie na okoliczność późnych wyborów Tyrmanda) fragment Na wizerunek Mikołaja Kopernika autorstwa Andreasa Gryphiusa: Mądry duchu, Wielki człowieku, którego nie przemogły mroki jego wieków, któremu cierpka zawiść myśl jednak zważyła...


W skórze Pana T. (4 lipca 2020)

Mądrej waszej głowie dosyć dwie słowie, jeśli się z wizytą tutaj wybieracie – a nawet jak nie wystarczy, to proszę pamiętać, że esej z reguły jest „mądrzejszy” od autora. Każdy człowiek stara się prezentować jako mądrzejszy, niż naprawdę jest, usiłując zaistnieć w sposób inteligentny i elokwentny, unikając prostolinijności i sympatycznej głupoty. Homo Sapiens Sapiens od bez mała 40 tysięcy lat wpasowuje się w ten schemat. Podstawą zawiązania się rozmowy na temat (miliardów) sposobów na życie jest zaakceptowanie faktu, że w żadnym systemie społecznym nie ma odgórnie zatwierdzonej listy prawd moralno-społecznych. Każdy człowiek indywidualnie przez lata kształtuje własny system wartości społecznych i moralnych, który nie jest ani lepszy, ani gorszy od innych systemów – jest po prostu indywidualny, egocentryczny, właściwy dla własnego małego świata. 

Pogląd na świat wyrasta z najgłębszych pokładów osobowości, składają się nań przemyślenia i umiłowanie,  migawkowe wrażenia zbierane w całym przebiegu życia, wykształcenie, odruchy, doznania i najdrobniejsze sympatie, doświadczenia i impulsy; nie może natomiast tworzyć się na skutek zgodności stanów psychicznych z założeniami teoretycznymi jakiejś szkoły filozoficznej. Światopogląd nie jest nigdy sztywny, musi mieć marże zmian, rewizji, nie wolno przybijać go do jakiejkolwiek rządowo-kapitalistyczno-społecznej doktryny. Światopoglądowy monizm to największa pułapka współczesnych doktryn polityczno - społecznych, doktryn, które tak głośno podkreślają światopoglądowy pluralizm.

Po drugie: trzeba zawsze starać się wybijać ludzi, urzędników, decydentów z fałszywego założenia, że wszystko musi być takie, jakie jest – bardzo jednowymiarowe. Trzeba wybijać etos dyscypliny pracy, bo nie ona jest w życiu najważniejsza. Dyscyplina pracy, jak pisał Gombrowicz - "upupia", infantylizuje ludzi, sprawia, iż dojrzały człowiek uważa za swój największy sukces dnia, gdy uda mu się nie pójść do pracy, wymigać od czegoś, urwać z biura na miasto, etc. Normalna jednostka ludzka, poddana dyscyplinie pracy, zaczyna po pewnym czasie nienawidzić najbardziej przedtem ukochanego zawodu, uważać każdą pracę za bezsensowne, metafizyczne zło i niesprawiedliwość. A istnieje przecież - jak pisał Jacek Dukaj - pojęcie niekonieczności. Dlaczego więc normy społeczne polaryzują się tylko w pojęciu konieczności? Niekonieczność w społeczeństwie kapitalistyczno-korporacyjnym jest szczytem luksusu. Pozwala zachować zdrowie psychiczne i fizyczne, uniknąć skrzywień moralnych i gwarantuje prawidłowy, swobodny rozwój indywidualności, obdarza drogocennym poczuciem swobody i radości istnienia w każdej, najzwyklejszej nawet przechadzce wolnym krokiem po ulicach miasta w południe. Jest to w naszych warunkach naprawdę wielka życiowa wartość. Nie świadczy to natomiast dobrze o cywilizacji, w której możność wyspania się i niesłuchania bzdur wygłaszanych przez głupców składają się na pojęcie życiowego luksusu.

 


Urzędowa pomoc potrzebującym – dążenie do efektu linii horyzontalnej: wstawać rano do pracy, sprzątać, gotować, oglądać wieczorem programy informacyjne, zarabiać, oszczędzać nie wiadomo na co. Aby mieć fałszywe poczucie, że robi się coś więcej w swoim życiu, niż pracuje i śpi, można dla picu czytać książki, chodzić do kina, czy wycieczkować z biurami podróży. Jak wygląda systemowy szablon pomocy? W gruncie rzeczy chodzi o to, żeby klient znów „wrócił do społeczeństwa”: pracował, płacił rachunki, „utrzymał się”, płacił podatki… W Polsce występuje ten okropny paradygmat jedynego słusznego modelu życia w społeczeństwie: trzeba spełnić pewne funkcje, trzeba być pożytecznym, trzeba pracować, trzeba mieć ubezpieczenie społeczne, trzeba mieć meldunek… A otwarty umysł osoby wykształconej wymaga tego, by zaakceptować to, że ktoś nie chce lub nie może w takim mocno ograniczonym trybie funkcjonować, za to potrzebuje pomocy w tych wyborach życiowych, jakich dokonał. To jest dla mnie to uczucie, które nazywa się wolnością. Bo jest oczywiście bardzo proste rozwiązanie „pomocowe”: przymusowo kogoś zamknąć, przymusowo kogoś leczyć – wtedy problem z głowy. A w zasadzie wyłącznie z oczu. Instytucje państwowe powołane do pomocy winny oferować pomoc, która jest trudniejsza do zrealizowania bo wymaga rozmowy, rozeznania i wiedzy. Pomoc ustawowa bardzo często sięga po środki, które wydają się być szybkie i łatwe, ale na ile skuteczne? No właśnie drodzy decydenci ośrodków pomocy: Jeżeli kogoś unieszczęśliwiacie, to nie jest to pomoc. Jeśli przedstawionymi wariantami pomocy unieszczęśliwiacie kogoś, kto racjonalnie myśli, myśli logicznie, jest inteligentny, chce żyć po swojemu, to dajcie mu święty spokój, natomiast pomóżcie na tyle, żeby nie stanowił dla siebie i dla innych zagrożenia.

Tak samo dobrym sposobem na życie jest salto mortale – absolutne skupienie na wewnętrznym rozwoju. Nie jest to w ani jednym procencie rozwój tzw. kariery zawodowej.. Rozwój wyłącznie po to, by polepszać słupki wydajności w pracy, nie ma dla mnie sensu, albowiem nic na ten świat nie przynieśliśmy i nic z tego świata zabrać nie możemy. Umieranie w dobrobycie boli nieporównywalnie bardziej. Męczy mnie myśl o kolejnym konformiście, który przygotowywany jest do systemowej gry w dyrektorów i palantów. A wszystko po to, by utrzymać ów utarty schemat życia na wzór zachodni – stać się niewolnikiem pieniędzy, konta w banku, dobrego wyglądu, seksu – takie tam zachodnie podstawy przetrwania. Wszystko O.K. – nie mam zamiaru tego negować. Nie negujcie też mojego sposobu: abnegacja to równie dobry sposób na życie, bez całego bzdurnego kieratu „etosu pracy”, gdzie rządzą akademizm, konformizm oraz stylistyczne i światopoglądowe ograniczenie.

Czy warto jest żyć w niezrozumieniu, odrzucając schematy i szablony przygotowane do paradygmatu jedynego słusznego sposobu życia? Czy warto jest upierać się przy jakiejś postawie ideowej, kiedy ma się świadomość, że ów paradygmat społeczny płynie w zupełnie przeciwnym kierunku? Owszem, owa postawa nie ma szans na zwycięstwo, tylko że ja nie mam zamiaru zwyciężać. Ja chcę żyć. Ja chcę przeżyć moje życie na swoją modłę. Tylko tyle. Czy nie można mieć ambicji, żeby być chujowym? Nie chcę być tolerowany, chcę być akceptowany, chcę, aby instytucje państwowe do tego powołane pomogły mi urządzić mój egocentryczny sposób na życie. Moja odpowiedź brzmi: tak. Warto żyć na własny sposób, ponieważ taka postawa generuje inne wartości, dzięki którym w życiu człowieka wciąż się coś zdarza. Zdarza coś więcej, niż spanie, praca, jedzenie, spanie, powtórka - spanie, praca, jedzenie, spanie, powtórka - spanie, praca, jedzenie, spanie… Eat, sleep, fuck, repeat, eat, sleep, fuck, repeat… Chociaż ów amerykański przykład poważam o wiele bardziej.

Wszystkie powyższe przemyślenia związane są oczywiście z efemerycznością ludzkiego życia – stracimy po kolei wszystko: młodość, zdrowie, miłość, przyjaciół, wreszcie życie. Musimy przyjąć to z uśmiechem – oto nasza wielka lekcja człowieczeństwa. Czy chciałbym stracić cztery dekady jedynego życia na podporządkowanie się pracy? Nie chciałbym tego, nadal nie chcę. Ów tekst jest moją apologią – obroną idei mojego sposobu na życie. Dzięki takiej postawie trzymam się z całych sił afirmacji życia. Tylko wówczas ma ono dla mnie smak optymizmu – co by się nie działo, jest pozytywnie, jeśli tylko trzymam się mojego systemu wartości. Tekst mój jest manifestacją bardzo indywidualnej postawy życiowej, która w obecnym stadium rozwoju społecznego po prostu nie może być skazana na zagładę. Jeśli ktokolwiek zamierza mnie traktować w sprawach wszelakich jak dziesięciolatka i z uporem uskutecznia na mnie mentalne stręczycielstwo, to w żadnym aspekcie nigdy się nie dogadamy. Dla egocentrycznych egoistów też przecież jest skrawek miejsca na zagospodarowanie społecznej tkanki obecnych czasów. 

 .

OCENA: 7/10 (bardzo dobra)
 

TYTUŁ: Dziennik 1954. Wersja oryginalna
AUTOR: Leopold Tyrmand
WYDAWNICTWO: Tenten
ILOŚĆ STRON: 344
 ROK: 1995

Egzemplarz wypożyczony z biblioteki

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz