Karin Stanek jest aktualnie dla mnie najbardziej "dziwaczną" (z tych najlepiej kojarzonych) polską artystką, która nie doczekała się w Polsce wydania dużej płyty. W latach 1962-63 taki sukces i tylko dziesiątki tysięcy pocztówek dźwiękowych w kioskach i na straganach się ostało. Były oczywiście EPki (czy jak to u nas się mówiło - czwórki)... Dokładnie cztery EPki po cztery kompozycje z towarzyszeniem Czerwono-Czarnych. Pierwszy LP wydany w... Stanach; później wyjazd z Polski i sporo nagrań niemiecko i anglojęzycznych, a u nas po dekadach ledwie jakąś "Złotą kolekcję" ktoś wyda od wielkiego dzwonu. Dobrze, że swego czasu wytwórnia MTJ się zreflektowała i wraz ze wznowieniem pierwszej książkowej biografii Karin (2015) w ślad za książką (a właściwie przed - 2011) poszło trzypłytowe, naprawdę fajowe wydawnictwo o takim samym tytule - Autostopem z malowaną lalą, które na krążku nr 3 zebrało kilkanaście nagrań w języku angielskim i niemieckim. Nad wydaniem zarówno kompilacji nagrań, jak i uaktualnionej biografii Dynamitu z Bytomia - jak określano Karin w prasie - czuwała autorka książki - Anna Kryszkiewicz.
Na ponad 40 lat artystycznej aktywności panna Stanek doczekała się 1 (słownie: jednej) długogrającej płyty z premierowym materiałem... w Niemczech; oczywiście z utworami w języku naszych zachodnich sąsiadów. W USA w roku 1966 wytwórnia Syrena Record Company na szybko skleciła składaka z dwunastoma piosenkami, które Karin nagrała w Polsce z towarzyszącymi jej Czerwono-Czarnymi; 40 lat od wydania tych nagrań, rodzimi wydawcy praktykowali jedno, wydając Złotą kolekcję, Platynową kolekcję, Malowana lala, czyli Największe przeboje itd, itd. Jednym zdaniem nakurwiali panowie w kółko te same 20 piosenek, które dla Karin Stanek napisali Czerwono-Czarni... A utworów (i to po polsku) było zdecydowanie więcej. Poza tym do Stanów Zjednoczonych Stanek jeździła wyłącznie po to, by grać koncerty w polonijnych klubach, bo choć propozycje się stamtąd pojawiały, to w ogromnej większości były to propozycje koncertowania, a nie nagrywania nowych utworów. Wiecie w jaki sposób nasza fonografia PRL wspierała Karin w nagrywaniu tych piosenek? Nijak. A piosenki nagrane za pomocą wbudowanego mikrofonu w kasprzaku, kiedy Stanek śpiewając przygrywała sobie na gitarze, uważam za uwłaczające - uwłaczające nie dla artystki, a wydafcuf (tfu!) polskich, którzy pozwolili na to, by piosenki te nie zaistniały w przestrzeni publicznej. Z każdym kolejnym rozdziałem było mi naprawdę nieswojo z tym, że Karin nie dożyła promowania swojej twórczości za pomocą Internetu i YouTube przede wszystkim.
To był jakiś 2017 rok. Tesco miało się wówczas (przynajmniej dla klienta) całkiem dobrze. Kosze z przecenionymi książkami zapełniały się co i rusz, więc raz na jakiś czas spędzałem przy nich sporo czasu. No i trafiłem na biografię Karin Stanek. 5 zł. kosztowała. Wylądowała w moim koszyku wespół z Resentymentem w historii. Obie książki kosztowały w sumie 8 zł. Zgodnie z maksymą polujących na okazje stwierdziłem, że trzeba brać, bo jutro może nie być. I tak stała sobie ta biografia na półce, zdobiąc fragment przedpokoju. Sięgnąłem po nią właśnie teraz, niemal cztery lata od wyłowienia jej z kosza. A impulsem do przeczytania była inna promocja. Empik coraz częściej wyprzedaje końcówki serii w naprawdę atrakcyjnych cenach. Takim sposobem zupełnie od czapy trafiłem na zestaw trzech krążków Karin Stanek pt. Autostopem z malowaną lalą przeceniony na 20 zł. Najbardziej interesowała mnie płyta nr 3 - niemiecko i angielskojęzyczne utwory, które Karin Stanek wydawała na przestrzeni dekady (począwszy od 1971 roku). Krążek nr 2 również jest ze wszech miar ciekawostką, bo znajdują się tam właśnie te nagrywki na kasprzaka. No i poszło. Najpierw w jedno niedzielne przedpołudnie pochłonąłem książkę (ponad 70 stron!) dołączoną do zestawu płyt, a po weekendzie zabrałem się za 270 stron pełnej opowieści.
Czytałem, jednocześnie słuchając nagrań, dzięki temu wyłapywałem sporo smaczków i niewątpliwych ciekawostek związanych z (jakby się mogło wydawać) dobrze znanymi szlagierami Karin: W studiu, kiedy nagrywałam po raz pierwszy "Jimmy Joe", jeszcze nie umiałam mówić 'r', dlatego tak mnie męczyli. Wreszcie dali mi spokój i nagrałam po swojemu. Gdybyś tyle co ja nasłuchała się w ciągu wielu lat na temat swojej dykcji, to też nie chciałabyś słuchać tej piosenki.
Rok 1964 - trasa po Czechosłowacji: Na koncercie, nie pamiętam już w którym mieście, śpiewając "Jimmy Joe", zauważyłam w pewnym momencie, że widownia zanosi się od śmiechu, ludzie spoglądają na siebie i coś szepczą. Zmieszałam się - myślałam, że może coś jest nie w porządku w moim ubiorze albo jestem pobrudzona. Dostałam olbrzymie brawa, musiałam wychodzić, kłaniać się, ale bisować nie chciałam. Pędem pobiegłam do garderoby i pytam kolegów: "Czy wyglądam jakoś inaczej, może dziwnie, śmiesznie?". Popatrzyli na mnie ze zdziwieniem, obejrzeli: "Nie, wyglądasz zupełnie normalnie, nie widać nic dziwnego". Nie mogłam więc pojąć, skąd ten śmiech na widowni. Sprawa wyjaśniła się dopiero po kilku minutach, kiedy to przerażony kierownik wpadł do garderoby ze słowami: "Karin, musisz natychmiast zmienić jeden wyraz w tekście Jimmy Joe, bo śpiewasz jakieś świństwa. Tłumacz wyjaśnił mu, o co chodzi. Okazało się, że wyraz, który ja śpiewałam w tekście był w języku czeskim wysoce niecenzuralny. Widownia zaśmiewała się, słysząc to z ust młodej dziewczyny z warkoczykami, wyśpiewującej jak gdyby nigdy nic, z uśmiechem na twarzy.
- chodzi oczywiście o fragment "nie szukaj żadnych gwiazd na niebie"; szukać (šukat) to po czesku pierdolić :)
---
Dzieciństwo przełomu lat '40 i '50 w rodzącej się Polsce Ludowej do kolorowych nie należało. Dodatkowo był to Bytom i rodzina górnicza... z szóstką dzieci... Po skończeniu siedmiu klas szkoły podstawowej, Karin zmuszona była nie najłatwiejszą sytuacją w domu pomóc mamie w finansowo. Podrobiła więc rok urodzenia, by móc zacząć pracę. Tak wylądowała w Przedsiębiorstwie Robót Górniczych w Bytomiu jako pomoc biurowa, co sprowadzało się de facto do obowiązków gońca. Po którejś z kolei próbie kastingowej wreszcie mogła pokazać się na szerszą skalę. Czerwono-Czarni szukali nowych twarzy do swojego zespołu (takie były po prostu czasy - nie było dziesiątek tysięcy kapel piwnicznych, a nawet jak były, to nie było mowy o dopuszczaniu do występów. Rok 1962 - II Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie. I się zaczęło maniakalne wręcz wówczas uwielbienie dla Karin Stanek w naszym kraju. Z zespołem Czerwono-Czarni współpracowała do roku 1969. Poza okazjonalnymi występami w Polsce, USA czy Francji, Stanek całe niemal późniejsze życie spędziła w Niemczech. A że i tam niekiedy krucho było z koncertami i nagraniami, zdała kurs znajomości języka i przyjęła niemieckie obywatelstwo, które zagwarantowało jej socjalną stabilność finansową.
Z perspektywy kilkudziesięciu lat od wybuchu zainteresowania osobą i muzyką Karin Stanek, może być komuś ciężko ogarnąć, dlaczego, takie w gruncie rzeczy amatorskie podejście do muzyki poniosło się w przypadku Karin aż takim echem. Odpowiedź na to pytanie znajduje się w telewizyjnym nagraniu II Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu z roku 1964. Nawet Czesław Wydrzycki dał się wciągnąć w ten spokojny i sztampowy styl, niemal operowy, który od dwóch dekad panował w polskiej muzyce rozrywkowej. Patrząc dziś na ówczesny występ takiego Edwarda Lubaszenko, jest po prostu nudnawo, sztampowo, schematycznie, bez życia... A rok wcześniej wyszła na scenę Karin Stanek i zrobiła na scenie takie wygibańce, że po prostu nie mogło takie przełamanie konwencji przejść niezauważone.
Zupełnie przypadkowo byłam świadkiem, jak Michaj Burano w garderobie otrzymywał zapłatę za koncerty - wywarło to na mnie niesamowite wrażenie, taka ilość pieniędzy była dla mnie majątkiem, przecież ja zarabiałam zaledwie 600 zł. Dziwiłam się ogromnie, że on dostaje tyle gotówki, i usiłowałam sobie wyobrazić, co Burano zrobi teraz z taką sumą.
Sława oznaczała dla mnie coś nieosiągalnego, kojarzyła mi się z pieniędzmi, z dobrobytem. Według mnie znani ludzie prowadzili beztroskie życie, bez problemów, bez zmartwień, mieli wszystko i nikt im tego nie zazdrościł. Czy napotykali trudności? Ależ skąd, wszystko przychodziło im tak lekko. Sława to po prostu szczęście. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym żyć tak jak oni. Jakże byłam wtedy naiwna. Dziś wiem, że sława nie oznacza szczęścia. Ludzie rozpoznawalni to też ludzie zwyczajni, normalni, obarczeni kłopotami, zmartwieniami, ponadto skazani na wieczną walkę o utrzymanie tej sławy.
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz