Pewnie całkiem spora część miłośników czytania klasyki zakochana w muzyce pierwszy raz zetknęła się z owym dziełem amerykańskiego pisarza gdzieś w okolicach przełomu milenialnego. Zanim jeszcze audiobooki stały się tak przeogromnie popularne jak ma to miejsce w chwili obecnej, wydawnictwa tego typu funkcjonowały wcześniej dużo, dużo częściej w formie słuchowisk. Specjalizowało się na tym poletku Polskie Radio, które dziś jest wielką skarbnicą udźwiękowionych wersji klasyki światowej literatury. Na rynku wydawniczym słuchowiska kojarzyły się wówczas (nie bez przyczyny) z winylami i kasetami skierowanymi do najmłodszego pokolenia, na których rodzice i ich pociechy znajdowali przeróżne dźwiękowe wersje klasyki bajek. To właśnie u schyłku XX wieku charakterystyczny wokalista zespołu Kat, Roman Kostrzewski, wziął na warsztat Listy z Ziemi i podał ów utwór słuchaczom w formie słuchowiska. Słuchowiska, a nie audiobooka - i zrobił to (podobnie jak w przypadku dźwiękowej wersji Biblii satanistycznej) z niemałym rozmachem.
Kojarzycie ucieczkę Noego i jego rodziny przed Potopem? Jest taka historyjka w Starym Testamencie. Nie kojarzycie? Mark Twain przedstawi Wam ją bardziej szczegółowo, niż stoi w Świętej Księdze:
Sem był pełen glist. Cham był pełen mikrobów, które wywoływały afrykańską "śpiączkę". Kiedy podróż się skończyła, rozsiał je po Afryce i zaczęło się szerzyć spustoszenie. Ofiarą tego potwornego okrucieństwa padła rasa prostych i niewinnych Czarnych, których Bóg umieścił w odległej dziczy...
Oba Testamenty są interesujące - każdy na swój sposób. Stary - daje nam obraz Boga, jakim był, zanim lud przyjął religię; Nowy daje na obraz Boga, jaki pojawił się później. Stary Testament jest interesujący głównie wskutek rozlewu krwi i zmysłowości. Nowy - wskutek Zbawienia. Zbawienia przez ogień.
Na utwór Twaina składa się jedenaście listów Szatana, który za skrytykowanie dzieła Stwórcy - świata - został zesłany na Ziemię, skąd pisuje do kolegów archaniołów Michała i Gabriela. Piórem zdumionego ziemską moralnością Szatana kreśli Twain własny dowcipny, złośliwy komentarz do Biblii. Ten śmiały, wręcz szyderczy tekst ukazał się po raz pierwszy 52 lata po śmierci autora, gdyż córka pisarza nie godziła się na jego publikację.
W tym miejscu dygresja: praktykujący katolicy znają (a przynajmniej powinni) legendę o Aniele Światła, który wyzwał Boga na pojedynek, prawda? Szatan przegrał i został strącony do piekieł. Tak z anioła stał się demonem.
--- PRZEDMOWA ---
Paradoksalne na pozór twierdzenie, że Mark Twain, jeden z najpopularniejszych twórców literatury amerykańskiej na przełomie XIX i XX wieku, pozostał do dziś w dużej mierze pisarzem nieznanym, zawiera wiele prawdy. Ale i to, co przeciętny czytelnik - zwłaszcza polski - zna z twórczości Twaina, daje mu obraz niezbyt pełny i niezbyt dokładny. Można zatem powiedzieć, że w świadomości i w pamięci współczesnego polskiego czytelnika, Mark Twain jest właściwie tylko autorem kilku, czy kilkunastu humoresek, powieści: "Książę i żebrak", "Przygody Tomka Sawyera" i "Przygody Hucka". Przy czym, jeśli chodzi o te utwory, skłonni jesteśmy uważać je za lekturę przeznaczoną dla młodzieży, a nawet dla dzieci, jakkolwiek sam Mark Twain stwierdził kiedyś, że książki te powinni przede wszystkim czytać dorośli, gdyż "dla nich zostały napisane".
Tymczasem pisarz, od śmierci którego minęło tyle lat, nie był bynajmniej jedynie wesołkiem i humorystą ani dostarczycielem mniej lub bardziej awanturniczych powiastek. Był natomiast jednym z niewielu amerykańskich twórców swojej epoki, których głos rozbrzmiewał niczym głos sumienia ich kraju i ich społeczeństwa. Głoś Twaina, świadomie kierowany był do najszerszych warstw społeczeństwa. Autor pisał w sposób prosty i łatwo zrozumiały, a ponadto dowcipny i często niebywale złośliwy.
Zjadliwe krytyki wywoływała w określonych kołach nawet tak, wydawałoby się, "niewinna" książka, jak "Przygody Hucka". W swojej Autobiografii Twain wspomina o tym, że "moraliści z Concord w stanie Massachusetts wycofali tę książkę z bibliotek publicznych pod pretekstem, że Huck, ukrywający zbiegłego Murzyna, był kłamcą kwalifikującym się do piekła". A warto dodać ,że stan Massachusetts to przecież bynajmniej nie zacofane ' głębokie Południe", lecz główny stan Nowej Anglii, siedziba uniwersytetu Harvarda, pretendująca do odgrywania czołowej roli w życiu umysłowym i kulturalnym całych Stanów Zjednoczonych.
Ale trzeba stwierdzić, że sam Twain w znacznym stopniu ułatwił te zabiegi swoim wydawcom i komentatorom. Jakkolwiek odwaga pisarza i jego nieustępliwość w obronie bliskich mu zasad i ideałów nie ulegała wątpliwości, przecież sam przetrzymywał nieraz całymi latami w swoim archiwum autorskim utwory, zanim ostatecznie zdecydował się na ich opublikowanie, a całą olbrzymią część twórczości pozostawił w rękopisach przeznaczonych do wydania pośmiertnego. George Bernard Shaw napisał kiedyś do Twaina: "Jestem przekonany, że pańskie dzieła będą tak samo potrzebne przyszłemu historykowi Ameryki jak francuskiemu - polityczne traktaty Woltera".
Otóż wiele rzeczy napisał Twain właśnie z myślą o owym "przyszłym historyku Ameryki".. Dotyczy to szczególnie jego bardzo obszernej, dyktowanej do stenogramu już na łożu śmierci, Autobiografii, o której sam kiedyś powiedział, że "pewne fragmenty tego utworu będą mogły ujrzeć światło dzienne dopiero za tysiąclecia, a inne - za sto lat". Z tymi tysiącleciami oczywiście przesadzał, lecz koniec końców oświadczył w swoim testamencie, że owa Autobiografia powinna ukazać się w 25 lat po jego śmierci. Jednakże Autobiografia nie była jedynym utworem, którego Twain nie zde3cydował się opublikować przed śmiercią.Poglądy pisarza we wszystkich niemal dziedzinach życia, budowanego przez amerykański kapitalizm wsparty klerykalizmem, tak dalece odbiegały od sposobu myślenia uznanego przez obie te potęgi za "prawomyślny" i "właściwy", iż można by się niemal spodziewać, że gdyby istotnie zechciał wydrukować to wszystko, co pozostało po nim w formie rękopisu, to chyba spalono by go na stosie. A w każdym razie znalazło by się z pewnością niemało chętnych do zlinczowania go. Sam przecież niegdyś napisał:
"Sąd Lyncha objął Colorado, doszedł do Kalifornii, Indiany, a obecnie do stanu Missouri. Możliwe, że dożyję dnia, kiedy pośrodku Union Square w Nowym Jorku na oczach pięćdziesięciotysięcznego tłumu spalą żywcem Murzyna i nigdzie nie będzie widać ani szeryfa, ani gubernatora, ani policjanta, ani księdza, ani jakichkolwiek przedstawicieli prawa i porządku".
Mozna by jednak - powtarzam - obawiać się, że kolor skóry Twaina nie stałby na przeszkodzie jego potencjalnym oprawcom, gdyby za swego życia odważył się opublikować chociażby właśnie Listy z Ziemi. Zanim opowiem co to są te Listy z Ziemi, pozwolę sobie zacytować dość charakterystyczny fragment przedmowy, jaką w roku 1960, kiedy ostatecznie wydano tę książkę w Ameryce, napisał Henry Nash Smith z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, podpisujący się jako "literacki redaktor spuścizny Marka Twaina. Otóż Smith wspomina najpierw, że po śmierci pierwszego wykonawcy testamentu Twaina, Alberta B. Paine'a która nastąpiła w roku 1937, zwrócono się do Bernarda DeVoto, autora książki "Ameryka Marka Twaina" aby zechciał zająć się opracowaniem i ewentualnym przygotowaniem do druku dalszego materiału wybranego z tysięcy stron maszynopisu pozostawionych przez pisarza. Po tych wstępnych informacjach Smith pisze:
"W marcu 1939 roku DeVoto przygotował do druku manuskrypt "Listów z Ziemi". Kiedy jednak Clara Clemens (córka pisarza. Mark Twain to pseudonim. Prawdziwe personalia to Samuel Clemens) przeczytała ów manuskrypt, nie zgodziła się na publikację pewnych jego części, twierdząc, że dają one zniekształcony obraz idei i poglądów jej ojca. Projekt wydania zatem upadł i praca przeleżała nieopublikowana przez dwadzieścia z górą lat. Clara Clemens po dwóch dekadach intensywnych studiów naukowych i krytycznych (m. in. kolejna DeVoto pt. "Mark Twain i jego dzieło") wycofała sprzeciwy co do publikacji "Listów z Ziemi". Książka ukazuje się teraz tak jak ją zredagował DeVoto w 1939 roku, z kilkoma zaledwie drobnymi zmianami w jego redaktorskich komentarzach".
Czymże są jednak owe "Listy z Ziemi"? Przyznać trzeba, że nawet w tym kształcie, w jakim wydano je obecnie, jest to utwór niezwykle śmiały i ostry. Mark Twain wyznawał zawsze światopogląd zdecydowanie laicki. Twain nie godzi się przede wszystkim z wizerunkiem groźnego, okrutnego i mściwego Boga purytanów, podobnie jak nie godzi się z tychże purytanów obłudą religijną i świętoszkowatością każącą im głosić hasła wzniosłej moralności przy równoczesnym praktykowaniu podłości i okrucieństw w stosunkach międzyludzkich. Ponadto Twaina nudzi i drażni surowość protestanckiej liturgii.
W "Listach z Ziemi" zwalcza więc i ośmiesza wyobrażenia i praktyki religijne swych współrodaków, żeby zaś było oryginalniej, czyni to ustami, a raczej piórem... archanioła. Bo ów niezwykły, a chwilami po prostu przerażający utwór zaczyna się ni mniej, ni więcej tylko od stworzenia świata. Kiedy zaś ów świat został już stworzony, rada archanielska, w której skład wchodzą trzej archaniołowie - Michał, Gabriel i Szatan, dyskutuje nad jego celowością i przeznaczeniem, przy czym Szatan za skrytykowanie owego dzieła Stwórcy zostaje ukarany. Jednak tutaj nie bynajmniej strąceniem do piekieł. Szatan zostaje po prostu zesłany na Ziemię i z tejże Ziemi pisuje do kolegów - Michała i Gabriela - listy:
"To jest dziwne, niezwykłe i interesujące miejsce. Nic tutaj nie przypomina tego, co jest u nas. Wszyscy ludzie są obłąkani, inne zwierzęta też są obłąkane, Ziemia jest obłąkana, sama Natura jest obłąkana. Człowiek to istota ogromnie ciekawa. W swych najwyższych wzlotach jest czymś w rodzaju anioła bardzo niskiej rangi, w swych najgorszych upadkach - czymś niewyrażalnym i niewyobrażalnym. A przecież otwarcie, zupełnie szczerze, nazywa siebie 'najszlachetniejszym dziełem Boga'. Naprawdę. I nie jest sto wcale jakiś jego nowy pomysł, mówi to sobie przez wszystkie wieki i wierzy w to. Wierzy w to i w całym jego rodzie nie znalazł się nikt, kto by się z tego wyśmiał.
Co więcej - jeśli wolno mi jeszcze bardziej was zadziwić - on sobie wyobraża, że jest ulubieńcem Stwórcy. Wierzy, że Stwórca jest z niego dumny, wierzy nawet w to, że Stwórca go kocha, że szaleje za nim, że spędza całe noce na podziwianiu go; ależ tak, że go strzeże i ratuje od kłopotów. Mdli się do Niego i wyobraża sobie, że On go słucha. Czyż to nie zabawne?... Modli się codziennie o pomoc, łaskę, ochronę i czyni to z pełną nadzieją i zaufaniem, jakkolwiek żadna jego modlitwa nie została jeszcze nigdy wysłuchana. Mimo to nie zniechęca go ten codzienny afront, ta codzienna klęska - modli się wciąż tak samo...
Muszę was jeszcze bardziej zadziwić; on sądzi, że kiedyś pójdzie do nieba! Ma płatnych nauczycieli, którzy mu to mówią. Mówią mu także, że istnieje piekło, w którym goreje wieczysty płomień..."
Po tym zachęcającym wstępie Twain rozwija przed czytelnikiem swój niezwykle złośliwy komentarz do Biblii. Przy niewątpliwej złośliwości i przy niewątpliwym braku szacunku dla uczuć wierzących, ten pełen pasji i żółci utwór posiada jednak intencje najszlachetniejsze: przynajmniej jedną z nich jest wywołanie w czytelniku przekonania, że w walce o poprawę swego losu powinien liczyć na własne siły, bez odwoływania się do potęg nadprzyrodzonych. Jedną z nich jest także zwrócenie uwagi na fakt wykorzystywania religii przez bogaczy dla ucisku ubogich. Wreszcie jedną z podstawowych tez "Listów z Ziemi", przewijającą się jak uparty refren przez cały utwór, jest teza, że skoro prawo natury jest prawem bożym, to najbardziej zdumiewającą sprawą w przepisach religijnych jest to, że na każdym kroku starają się one owo prawo ograniczać. Trudno dziwić się pasji, jaką Twain włożył w tę szyderczą, lecz zarazem bolesną książkę, która tak długo nie mogła się ukazać.
Z gniewu na obłudników wymachujących Biblią, z oburzenia na tysiące przejawów niesprawiedliwości i okrucieństwa osłaniane parawanem najwznioślejszych zasad, narodziły się "Listy z Ziemi". Utwór z pewnością szokujący, lecz dla jednego z nurtów twórczości Twaina bardzo charakterystyczny i dlatego wart poznania przez czytelnika, pragnącego uzyskać bardziej dokładny pogląd na całość twórczości amerykańskiego pisarza.
- Juliusz Kydryński, Kraków, 1966 rok.
W 1999 roku nagrałeś "Listy z Ziemi" Marka Twaina. Skąd pomysł?
To książka mocno kontrowersyjna. Sam Twain miał tego świadomość, więc "Listy..." kierowane były do szuflady. Wiedział, że nikt mu tego nie opublikuje. Po jego śmierci współpracownicy namawiali córkę pisarza na wydanie tych pism. Nie znała takich poglądów ojca, więc zablokowała temat. W Stanach dođ długo czekano więc na publikację.
Całe 53 lata. W Polsce "Listy z Ziemi" po raz pierwszy ukazały się w 1966 roku, trzy lata po premierze amerykańskiej, w tłumaczeniu Juliusza Kydryńskiego.
O ile pamiętam, korzystałem właśnie z tego wydania. Treści, które są zawarte w tej powieści, są nadal aktualne i tak naprawdę dotyczą problemów ze wszystkimi religiami. Chrześcijaństwo, religia żydowska, islam... Te wierzenia mają wiele wspólnych źródeł, z którymi w sposób luźny, by nie powiedzie jajcarski, rozprawia się Twain. Pierwsze spotkanie z "Listami z Ziemi" było dla mnie naprawdę wielką przygodą, znalazłem w nich odbicie własnych poglądów.
W "Listach z Ziemi" pojawia się oryginalna wizja nieba: "Intelekt zgniłby w niebie w ciągu roku", "Tylko święty mógłby wytrzymać w tym domu wariatów"...
Lubię te zestawienia. Szatan pisze listy z Ziemi i kieruje je do archanioła Gabriela. Opisuje obecne tu absurdy, paradoksy. Przecież na Ziemi rzadko który potrafi śpiewać. Jeszcze rzadziej spotyka się ludzi grających, a już jeden na milion umie grać na harfie. Mimo tego ludziska wierzą, że wszyscy w raju będą grać i śpiewać. Oczywiście z racjonalnego punktu widzenia, właściwemu szatanowi, dziwnym okazuje się ten rodzaj dziękczynienia za życie wieczne, czyli ciągłe śpiewanie i granie na harfach. Łatwo sobie wyobrazić, że nie będą to piękne dźwięki, tylko totalny jazgot.
No tak, ale fałszujący wierzący mogą łatwo odeprzeć atak, mówiąc, że w niebie wszyscy staną się doskonali.
Twain traktuje sprawę w sposób przewrotny. Ludzie na Ziemi mają swoje namiętności i właśnie nimi się kierują, określając, co dla nich dobre lub złe. Wyobrażają sobie, że w raju nie będą cierpieć, jednakże sposób, w jaki przedstawiają to miejsce, niewątpliwie skaże ich na potworne bóle (śmiech). Uwielbiam "Listy z Ziemi" za humorystyczne obnażenie słabości chrześcijańskiej myśli. To książka niezwykle zakręcona i wartościowa pod względem rozważań etyczno-moralnych. Powinna skłaniać do refleksji, a przy tym śmieszyć uczniów szkół średnich.
Chciałbyś, by "Listy z Ziemi" trafiły do kanonu lektur?
Oczywiście. Chętnie zapoczątkowałbym w szkole dyskusję na temat wykorzystywania rozumu, kładłbym nacisk na posiadanie własnego zdania, ażeby uczniowie byli odporni na indoktrynację religijną. Kilku takich, którzy się jej nie oparli, niedawno przeprowadziło zamachy w Brukseli. Jeśli religia istnieje w szkołach, to niech obok niej funkcjonuje również etyka. No, chyba że nie chcemy wychowywać indywidualności, a masy... Programy szkolne dążą do unifikacji. OK, warto wpajać wartości wspólne dla całego społeczeństwa, jednakże bez ukształtowania umysłu i ducha jednostek, bez nauczenia młodych ludzi samodzielnego myślenia i zwracania uwagi na własne potrzeby, skaże się ich na pustkę i zagubienie. Co wynika z nauki myśli patriotycznej w zestawieniu ze słabym umysłem młodego człowieka, który nie posiada zdolności analitycznego rozumowania i wrażliwości? Nic. Szkoła jest naprawdę świetnym miejscem do krzewienia tolerancji. To właśnie tam powinno dochodzić do pierwszej wymiany zdań, poglądów, argumentów. Jeśli tak się nie dzieje - edukacja nie wykorzystuje swego potencjału i skazuje społeczeństwo do życia w myślowym getcie. "Listy z Ziemi" mogą nie trafić do ortodoksyjnych chrześcijan, ale otwartych wierzących mają szansę skłonić do weryfikacji pewnych niedorzeczności. W końcu to polski ksiądz powiedział, że być chrześcijaninem nie oznacza być głupim. Racja. Współcześnie część wierzących - mam na myśli tych światłych - lokuje Boga gdzie indziej niż na chmurce. Dla nich Bóg łączy się z pojęciem piękna, które człowiek zauważa wokół i które kształtuje w samym sobie poprzez własny rozwój. Można to krytykować, ale czy można się z tego śmiać? Moim zdaniem nie.
Roman Kostrzewski i Mateusz Żyła
Porozmawiajmy o podkładzie muzycznym "Listów z Ziemi" Po raz kolejny wspomogi cię Józef Skrzek i Mirosław Neinert.
Tak. Nie wiedziałem, jak na "Listy..." zareagują odbiorcy muzyki metalowej - w końcu nie wszyscy lubią czytać. Chciałem maksymalnie wykorzystać wartość książki Twaina i pomyślałem o uatrakcyjnieniu jej w postaci dodania warstwy muzycznej. Wierzyłem, że tą drogą treści "Listów..." mogą trafić do słuchacza. Finansowo wspomógł mnie Sławek Dziewulski. Zakupiłem trochę półprofesjonalnego sprzętu pozwalającego mi na rozwinięcie pomysłów muzycznych jako tła do słów. Zaprosiłem do nagrań Mirka i Józę. Mirek użyczył swego głosu w ostatniej sekwencji, w listach protokolarnych. Wyszło bardzo dobrze, bo Mirek ma fajnie ułożony głos. Jest związany z teatrem i wie, jak podejść do sprawy.
Skoro Skrzek zgodził się na udział w realizacji "Biblii satanistycznej", to wypadku "Listów z Ziemi" chyba nie było większych problemów?
Józek Skrzek to wrażliwy, mądry artysta. Szanujemy nawzajem swoje poglądy. Wiem jednak, że jego wiara jest głęboka, dlatego miałem lekkie obawy, jeśli chodzi o "Listy...". W którymś momencie podczas wspólnego imprezowania Józek poprosił, bym zaśpiewał. Przedtem tylko streściłem mu powieść - jego to oczywiście zaintrygowało, ale jeszcze nie przeczuwał ciężaru gatunkowego. Dopiero w zetknięciu z pełnymi fragmentami nagle przerwał grę. Romek, ja chyba nie mogę komponować dalej, przyznał. Czułem, że będzie problem. Zaczęliśmy dyskutować na różne tematy, między innymi o prawdach wiary, o poczuciu wstydu, o wadze edukacji.
Masz siłę perswazji, skoro dał się przekonać.
Chciałem, żeby potraktował dzieło Twaina przede wszystkim jako myśl człowieczą skierowaną do drugiego człowieka.
- z Romanem Kostrzewskim rozmawiał Mateusz Żyła.
Fragmenty wywiadu pochodzą z książki Głos z ciemności
z rozdziału XIV - "Miliony, miliony głosów wrzeszczących równocześnie, a w tym samym czasie miliony, miliony harf zgrzytających zębami"
----
ODI PROFANUM VULGUS
(Pogardzam nieoświeconym tłumem)
Dzięki, Panie!
Za cudowny show, święte wojny, chytry kler
Ty? No, chyba że nie Ty.
Dzięki, Panie!
Za rozbieżny zez, HIV-a, raka, i za świerzb
ALLELUJA, ALLELUJA ! ! !
Ja nie skamlę, nie - ja pluję w twarz
Jestem śmieszny czort, więc śmieję się,
Ja nie skamlę, nie - ja pluję w twarz
Jestem śmieszny czort, więc śmieję się
Dzięki za ból, dzięki za trąd, dzięki za wszy i wielki garb
Dzięki za śmierć!
Bądź wielbiony, bądź chwalony - rzekł, fanatyk rzekł
Rzekł, i bosko zdechł
Dzięki Panie!
Za cudowny show, święte wojny, chytry kler
ALLELUJA, ALLE...
Ja nie skamlę, nie - ja pluję w twarz
Jestem śmieszny czort, więc śmieję się
Ja nie skamlę, nie - ja pluję w twarz
Jestem śmieszny czort, więc śmieję się
Jestem śmieszny czort, więc śmieję się...
Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,kat,odi_profanum_vulgus.html
Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,kat,odi_profanum_vulgus.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz