piątek, 29 września 2023

(zapowiedź): MATEUSZ ŻYŁA - PIEKŁO I METAL. HISTORIA ZESPOŁU KAT

Od 27 września br. dostępna jest wreszcie książka o Kacie. Napisał ją Mateusz Żyła. Oto historia najważniejszego zespołu metalowego w Polsce! Tytuł Piekło i metal. Historia zespołu Kat został przygotowany wraz z wydawnictwem SQN.

Krakowskie wydawnictwo posiada już w swoim katalogu jedną książkę związaną z zespołem Kat. Mowa o wywiadzie-rzece, jaki przeprowadził z Romanem Kostrzewskim Mateusz Żyła. Głos z ciemności zadebiutował w roku 2016. W międzyczasie najbardziej metalowy nauczyciel języka polskiego rzucił w czeluść Internetu pomysł na projekt udokumentowania pierwszej wizyty Metalliki w Polsce. Plany zmaterializowały się w we wrześniu 2021 roku w postaci książki-bosku pt. Metallica Poland 1987. Behind the Iron Curtain.

 

W tejże publikacji również nie zabrakło sporych fragmentów z Katem w tle, który w lutym 1987 roku miał piekielnie trudne zadanie, by supportować Metallicę. W najnowszej książce Mateusza również nie mogło zabraknąć tematu Kata u boku Metalliki… Autor zabierze Cię, drogi Czytelniku, w podróż po czterech dekadach wzlotów i upadków zespołu Kat – będzie to opowieść o sukcesie i uwielbieniu fanów, ale też o niespełnionych ambicjach i porażkach; o zaklinaniu szarej rzeczywistości PRL-u diabolicznym tańcem; o walce i napięciach pomiędzy Katem a TSA; o bezkompromisowym przeciwstawianiu się zakłamaniu Kościoła; o muzycznym porozumieniu dusz oraz o konflikcie, którego nie złagodziła nawet śmierć...

Kat - jedna z najbardziej rozpoznawalnych polskich kapel metalowych założona w 1979 roku. Założycielami zespołu byli gitarzysta Piotr Luczyk i perkusista Ireneusz Loth. Przez lata istnienia zespołu, Kat przeszedł przez różne muzyczne inkarnacje, od hard rocka przez speed metal do heavy i thrash metalu. Największą popularność przyniosły mu albumy takie jak Metal and Hell (1986), Oddech wymarłych światów (1988) czy Bastard (1992). Choć skład zespołu ulegał zmianom, jego muzyka pozostaje symbolem polskiego metalu i znaczącą częścią historii rodzimej sceny rockowej. Kat to zespół, który wielu zamyka w szufladce z etykietą "satanizm" Zdefiniowanie tej jednej z najważniejszych polskich grup metalowych wymaga jednak o wiele więcej słów, o czym przekonacie się, czytając tę książkę wydaną przez SQN. A w niej:

* Szaleństwa muzyków Hanoi Rock i Kata podczas wspólnej trasy; 

* Opis koncertów z Metallicą w katowickim Spodku i legendarnych występów w Jarocinie;

* Kulisy nagrań m.in. albumu Oddech wymarłych światów zestawianego przez krytyków na równi z kultowym Master of Puppets Metalliki;

* "Rytualne” morderstwo i obrona przed zarzutami;

* Analiza ostatecznego rozłamu w 2004 roku.

Mateusz Żyła dotarł do większości członków Kata, ich rodzin, (nie)przyjaciół, byłych menedżerów i wielu znanych postaci ze środowiska muzycznego. Z tych opowieści wyłania się obraz zespołu, który miał wszelkie atuty potrzebne do tego, by zrobić światową karierę. Zespołu, który na przestrzeni 40 lat działalności tworzyli niebanalni muzycy, mający odwagę grać iście piekielne dźwięki, a jednocześnie silne osobowości, które – niestety – nie zawsze potrafiły postawić muzykę ponad wszystkim.


Zabrakło w polskim Internecie przedpremierowych recenzji tej książki. Nie tylko wlogowych ale nawet tych blogowych. Po wpisaniu w wyszukiwarkę hasła "mateusz żyła piekło i metal historia zespołu kat recenzja" - tydzień, dwa przed oficjalną premierą - nie było recenzji z tzw. egzemplarza recenzenckiego. Linków do wszelakich księgarni internetowych z powyższym, krótkim opisem od wydawcy wyskakiwało całe mrowie. Trafiłem na tę 1 (słownie: jedną) recenzję wrzuconą 17 września przez MetalNews.pl. Trochę mało, jak na przedpremierowe grzanie tematu. Ja wiem, że czasy się zmieniły, że Instagram, że YouTube, że opowiadanie o książkach, zamiast pisania o nich... ALE! Nawet na YouTube rodzima book sfera nie spamowała recenzjami nowej książki Mateusza Żyły. A Instagram? No zwykłe fotki, jak w internetowych księgarniach... Mało! Okropnie mało! Wydawnictwo SQN tradycyjnie na szczęście udostępniło do wglądu fragment książki. Trochę z pomocą przyszła też drukowana prasa i tekst autorstwa Mateusza Żyły, który ukazał się na łamach Noise Magazine - odnoszący się do gwiazdki nr 3 z powyższej zajawkowej opisówki, czyli do kulis nagrań bodaj najważniejszego krążka stworzonego przez grupę Kat.

 

W echu magicznych zaklęć,

czyli historia Oddechu wymarłych światów

Z początkiem 2022 roku redaktor Bartosz Cieślak na łamach tego magazynu rozprawiał nad genezą, zawartością i kulturotwórczą siłą A Blaze in the Northern Sky Darkthone. Egzemplarz tej płyty stoi w zasobach norweskiej Biblioteki Narodowej jako dzieło o szczególnym znaczeniu dla rozwoju kulturowego kraju - podkreślał autor, posługując się między wierszami fragmentami pewnych utworów. Co ciekawe, nie były to cytacje jakichś rozpłomienionych, a zarazem zmarzniętych wersetów znad fiordów, lecz... Być może twórczość tego zespołu nie doczekała się (jak stało się to w przypadku Skandynawów) należytego miejsca w annałach państwowych instytucji, jednak trafiła do większości metalowych serc, czy raczej - posługując się zwrotem wokalisty - "naszych czarnych, kurewskich, dusz". Wokalistą był (zgodnie z horacjańską zasadą non omnis moriar - nadal jest) Roman Kostrzewski, zespół nazywa się Kat. Trzydzieści pięć lat temu nagrał jeden z najważniejszych albumów w historii polskiego metalu... Oddech wymarłych światów.

W 1986 roku, kiedy Metallica pokazała światu Master of Puppets a Slayer przyłożył Reign in Blood, Kat nie był już w Polsce incognito. W trakcie kilkuletniej wspinaczki, która rozpoczęła się na Osiedlu Tysiąclecia w Katowicach, grupa zdążyła wstrząsnąć, a nawet podzielić metalową brać nad Wisłą. Okazało się bowiem, że dźwięki pionierów z TSA, ich Heavy Metal Świat - jest nazbyt cichy i ciasny dla młodszej zgłodniałej watahy, która - głównie dzięki audycjom radiowym - rozkoszowała się metalowymi torturami czynionymi przez Venom, Mercyful Fate czy Celtic Frost. Kat nie był głuchy na nowinki atakujące zza żelaznej kurtyny. Chociaż wszystko do Polski trafiało z opóźnieniem, to jednak spore zainteresowanie muzyką metalową sprawiało, że łatwiej było dotrzeć do płyt. Destruction, Kreator, Possessed, Sepultura - mówił Roman Kostrzewski. Tę muzykę puszczali przyjaciele metale, którzy w tamtych czasach prześcigali się w prezentowaniu nam nowych ,ciekawych dźwięków. Gitarzysta Kata, Piotr Luczyk, wspominał: Słuchaliśmy wszystkiego, co było na czasie i było ekstremalne. Miałem wtedy na tapecie obok Slayera, Metallicę, Metal Church, Testament, a Slayer grał najbardziej punkowo z tego grona. Był to nawet dla nas pewien szok, że można w ten sposób podejść do muzyki.

 

Tak więc Kat ostrzył topór, by następnie za sprawą pierwszego singla Ostatni tabor/Noce Szatana, a już z pewnością debiutanckiego albumu zatytułowanego Metal And Hell i jego polskojęzycznej wersji 666 nie tylko - używając terminologii Pierre'a Bourdieu - "poruszyć te wszystkie przestarzałe dusze", nie tylko zaspokoić apetyty młodzieży, ale też dumnie wkroczyć na metalowy Olimp w naszym kraju, jak i błyskawicznie stać się zespołem kultowym. Przyśpieszoną beatyfikację zapewniły chwytliwe, rasowe kompozycje oraz nieskrępowana wyobraźnia Romana Kostrzewskiego, który słowem malował diabelskie domy, czarcie jary, gdzie orgiastyczne uniesienia zwilżała "ciecz z owoców cierpkich jak grzech". Nie sposób nie wspomnieć o widowiskowych koncertach. W maju 1985 roku Kat podglądał podczas wspólnej trasy estradowe szaleństwa glamrockersów z Hanoi Rocks, by następnie zawiązać artystyczną współpracę z Mirosławem "Murem" Neinertem (dziś dyrektorem Teatru Korez w Katowicach). To właśnie Neinert zaproponował muzykom pewne rozwiązania scenograficzne i choreograficzne, które nadały występom Kata niemal satanicznego charakteru. Wybuchy, dymy, świece, baletnice, trumny, a w głośnikach, tuż przed blackowo-trashową nawałnicą, Noc na Łysej Górze Modesta Musorgskiego. Tak właśnie Kat czcił czarne zastępy podczas koncertów w Jarocinie i pierwszej Metalmanii. Darzę Kata bardzo dużym szacunkiem z tego względu, że to nie był bogaty zespół, nie miał wielkiego budżetu, a mimo wszystko starał się pokazać coś ekstra, zrobić show na poziomie światowym - przyznawał dziennikarz Roman Rogowiecki. Odznaczała ich wielka chęć i determinacja. Roman Kostrzewski śpiewał prosto z serca. Ludzie pokochali Kata za szczerość, autentyczność. Zespół wybrał wyboistą drogę. Nie były to kompozycje łatwe, przeznaczone dla wszystkich, dla radia. Należy wspomnieć o elemencie satanizmu, za który wszyscy się na nich rzucili. To była naprawdę odważna grupa.

Warto zauważyć, że Rogowiecki przeszedł do katowskiej historii dzięki słynnej zapowiedzi utrwalonej na koncertowej płycie 38 Minutes of Life. - Ten zespół znacie doskonale, lubicie go i zaraz to pokażecie... - nawijał RoRo w zapełnionym po brzegi Spodku. 38 Minutes... w pełni oddaje młodzieńczą witalność, wściekłość wykonawczą i wysoką formę Kata. A  w 1987 roku był jednocześnie znakiem, że zespół nie próżnuje, tylko szlifuje prawdziwy kamień - może i milowy, a z pewnością ten z "procy Antychrysta".

Wydawałoby się, że Kat - kapela ze śląskim rodowodem - musi komponować nowe numery w hucie, na hałdach lub przynajmniej w jakimś domu kultury pośród familoków. Nic bardziej mylnego. Zespół zaszył się w samym centrum Parku Śląskiego, a dokładniej w Domu Pracy Twórczej "Leśniczówka". Miejsce to stanowiło azyl dla wszelkiej maści artystów. Wpadali tam bracia Skrzekowie, muzycy Dżemu, Irek Dudek, Leszek Winder, Andrzej Urny, Jerzy Kawalec, Michał Giercuszkiewicz Zaczęli tam również zaglądać chłopcy z Kata. Podpatrywali bardziej doświadczonych muzyków, słuchali pikantnych opowieści ze świata rock and rolla, wspólnie z innymi pogrywali na kameralnej scenie. Śląsk był wówczas bardzo mocnym punktem muzycznym na mapie Polski, szczególnie jeśli chodzi o bluesa - mówi Leszek Winder, gitarzysta zespołu Krzak i innych projektów. Co prawda twórczość Kata to nie była nasza bajka, ale zainteresowanie środowiska muzycznego tym zespołem wynikało z kilku przyczyn. Chłopcy pochodzili i mieszkali na Śląsku, bardzo dobrze znaliśmy Tomka Dziubińskiego, który zajmował się już sprawami Kata, ale co najważniejsze... Kat prezentował wówczas wysoki poziom artystyczny. To był naprawdę nieprzeciętny zespół. W połowie lat 80. byli w swoim kulminacyjnym momencie i mogli zrobić bardzo poważną karierę światową.

Kat jeszcze mocniej związał się z "Leśniczówką", gdy tymczasem bezdomny Roman Kostrzewski został jej lokatorem. Klimat miejsca sprzyjał twórczej wenie. Czułem zapachy poranka rozsiewane przez wzrastającą roślinność - opowiadał Kostrzewski. Wybiegałem roznegliżowany gdzieś tak o siódmej z poczuciem, że to chwila wolności. Biegałem samotny wśród szumiących drzew. Wieczorem zaś zapalałem ogień w kominku, rozpalałem świece i zaczytywałem się w literaturze magicznej. Byłem eremitą. Roman w poszukiwaniu inspiracji zanurzył się m.in. w dziele Necronomicon, coraz częściej otwierał również księgi napisane przez młodopolskiego pisarza Tadeusza Micińskiego. Zanim jednak powstały ostateczne wersje tekstów, wokalista śpiewał nowe kawałki Kata po "szwedzku", co dokumentuje zarówno krążąca wśród fanów booltegowa kaseta nagrana podczas prób w "Leśniczówce" (Oddech wymarłych światów - rehearsal), jak i wydawnictwo z 2022 roku zatytułowane Oddech wymarłych światów - demo.

Nie wszystko w fazie twórczej przebiegało tak, jak chciałby tego zespół. A raczej - część zespołu. Tempo prac stopował perkusista Ireneusz Loth, którego liczne nieobecności na próbach niepokoiły kolegów. Jacek Chudzi, ówczesny techniczny grupy, wspomina, że Loth nie był chętny do gry na dwie stopy, więc unikał pracy nad nowymi utworami. (...) Utrudniony kontakt z perkusistą zmusił muzyków do poszukiwań. Roman optował zresztą nie tylko za znalezieniem zastępstwa dla Lotha, ale również za wzbogaceniem zespołu o drugą gitarę, wszak po odejściu Wojciecha Mrowca Kat był kwartetem. Tym sposobem zaproszono do Katowic gitarzystę Rafała Żelechowskiego i perkusistę Mariusza Słowińskiego z Testu Fobii Kreon. Niewiele brakło, by wrocławscy muzycy w końcu podpisali cyrograf, a jednak... Loth wrócił do gry, ale to nie był koniec personalnych problemów w Kacie. Ku zaskoczeniu wszystkich, z zespołu postanowił bowiem odejść basista Tomasz Jaguś, który nie tylko zawiódł się na trudnym losie muzyka w komunistycznym kraju, ale też niepokoił się tym, co działo się wewnątrz kapeli. Na początku w kacie było bardzo fajnie, bo jak ktoś przyniósł na próbę jakiś pomysł, riff, to zaraz wszyscy w to wchodziliśmy i pracowaliśmy wspólnie - tłumaczy po latach Jaguś. Niestety sytuacja zmieniał się w drugiej połowie 1986 roku, kiedy to Piotr i Roman zaczęli walczyć o wpływy i styl gry. Mnie to się bardzo nie podobało i właśnie od tego momentu zacząłem rozmyślać o odejściu, ale jeszcze powstrzymywałem się przed decyzją. jednak w 1987 roku w ekipie zmieniały się relacje. Zdecydowałem się na odejście, bo zawsze chciałem grać w zespole, a nie pracować dla indywidualistów. Jaguś zaryzykował, wyjechał z Polski najpierw do NRD, skąd po ośmiu miesiącach wyruszył prosto do Stanów Zjednoczonych. Basista opuszczał kraj z niemałą nadzieją, podsycaną opowieściami o kolorowym i wolnym świecie zachodnim. Los ostatecznie rzucił go do słonecznej Kalifornii, w której wiedzie dziś szczęśliwe życie.

Odejście Jagusia było wówczas dla Kata poważną stratą - szczególnie wizerunkową, ponieważ artysta nie chował się za piecami, wprost przeciwnie, śmiało atakował przód sceny ku uciesze sporego grona wielbicielek. Również muzycznie miał wiele do zaoferowania, co potwierdza Rafał Żelechowski: Dżaguś był doskonałym basistą. Zresztą spokojnie można by go było wziąć za fraki i wpakować do Mötley Crüe. To ten sam typ osobowości scenicznej. Prawdziwy showman! Romek mógł czarować. Chudy (pseudonim Piotra Luczyka - przyp. red.) mógł podskakiwać z gitarą, ale wystarczyło, że Dżaguś podszedł do krawędzi sceny, złowił wzrokiem jakąś panienkę z pierwszych rzędów, a ta już była Jego (śmiech). Kat, choć opracowywał nowy materiał jeszcze z Jagusiem, szykował się do wizyt w studiu nagraniowym już z nowym basistą, a tym okazał się Krzysztof Stasiak (pseudonim Stagman - zaczerpnięty od fikcyjnej postaci Petera Stegmana z filmu Klasa 1984). Stagman znał już Kostrzewskiego i Luczyka, przede wszystkim z opowieści Mirka Neinerta, jak i ze wspólnych imprez u Sławka Dziewulskiego - późniejszego "mecenasa" zespołu. Ponadto muzycy Kata musieli przygotować rozpiskę nutową utworów z płyty Metal and Hell, a że Stagman, wykształcony muzycznie, znał się na rzeczy... Dali mi za to jakąś marną kasę, a ja na wakacjach siedziałem ze słuchawkami, papierem nutowym i rozpisywałem całą płytę - mówi Stagman. - Nie było to łatwe, bo album jest kiepsko nagrany, a do pracy dostałem kopię na kasecie. Oni uważali, że to rewolucja, a ja twierdzę, że Kloek (belgijski producent odpowiedzialny za Metal and Hell - przyp. red.) spierdolił tę płytę, jest w niej zdecydowanie za dużo pogłosu, ale uprałem się z zadaniem. Byłem też zaproszony na sylwestrowy koncert Kata z Turbo.

W czerwcu 1987 roku Kat po raz czwarty z rzędu zawitał na Festiwal Muzyków Rockowych w Jarocinie. Nie tylko w nowym składzie, ale również z wiarą w świeże kompozycje. Zespół postawił też na nową ornamentykę sceniczną. Właściwie jedyny element scenograficzny stanowił dwa wielkie stelaże przedstawiające czaszkę na czarnym tle. Ograniczono też pirotechnikę. (...) Roman uskuteczniał wówczas śpiewanie po "szwedzku". Zamiast "śpisz jak kamień" dało się słyszeć "you are a dragon"... (...) Wychodzimy na scenę (...) Tragedia, zero reakcji ze strony publiczności. Byliśmy zaskoczeni i podminowani, ale robiliśmy swoje. Długo walczyliśmy z brakiem reakcji, ale nagle jakby coś pękło. Od tego momentu ludzie zaczęli bić brawa, które przerodziły się w aplauz, i tak zostało do końca koncertu. Finał był niesamowity, bisowaliśmy trzy razy. Kat wyjechał z Jarocina z tarczą. Zmęczony, jednocześnie skoncentrowany przed rejestracją nowego albumu studyjnego.

 


Oddech wymarłych światów został nagrany w podwarszawskim studiu Exodus (przemianowanym później na Izabelin Studio) pod opieką Andrzeja Puczyńskiego. Były muzyk Exodus zaczynał wówczas przygodę z muzyczną produkcją. Za czasem doszedł do ważnych funkcji w branży: był dyrektorem generalnym wytwórni Poly-Gram Polska, przekształconej później w Universal Music, a także prezesem zarządu ZPAV. Chłopcy zrobili na mnie bardzo sympatyczne wrażenie - opowiada Puczyński. - Okazało się, że cała ta satanistyczna otoczka nie ma nic wspólnego z ich sposobem bycia. Przyjemni, fajni goście. Nawet główny ideolog, czyli Roman, nie za bardzo mi pasował do tych satanistycznych klimatów. A jeśli już, to był satanistą niosącym dobro. Nagrywałem wtedy dużo zespołów, ale przede wszystkim musiałem uporać się ze sprawami technologicznymi. technika nagrań była wówczas zupełnie inna, np. bębny wgrywałem wcześniej, żeby pozostawić wolne ślady na inne rzeczy. Muszę przyznać, że realizacja Oddechu... była bardzo trudna, materiał muzyczny skomplikowany, a możliwości realizacyjne skąpe. Zespół rejestrował Oddech... w trakcie kilku sesji rozplanowanych na ponad rok.

Nagrania Oddechu... wiązały się niejako z doświadczeniami martyrologicznymi. Coś o tym wie żona Andrzeja Puczyńskiego, która była akurat w odmiennym stanie, a że studio mieściło się na parterze domu producenta... Było tak głośno, że by w ogóle usłyszeć perkusję w słuchawkach, dociskałem je sobie do uszu, owijając głowę szalikiem. To było, kurwa, tragiczne! Andrzej pytał mnie tylko raz na jakiś czas: "Jak ty to wytrzymujesz?", a ja zgodnie z prawdą odpowiadałem: "Nie wiem" - przyznaje Luczyk. Rzeczywiście Piotr owijał głowę szalikiem, bo był taki huk, że cała okolica leżała pokotem - śmieje się Puczyński, którego córeczka otrzymała drugie imię na pamiątkę hałaśliwej sesji. Katarzyna, bo... "Kat zarzyna"! Moja cała rodzina już nie mogła wytrzymać hałasu - wspomina producent. - Panowało wtedy inne myślenie. Dziś na wzmacniaczach gra się dosyć cicho, ale wtedy atakowało się na pełnej głośności. Zespoły wystawiały tyle wzmacniaczy, że zajmowały one często pół studia.

W trakcie sesji zdarzały się braki w dostawie prądu. W mieszkaniu sprawa do przeczekania, ale już w studiu, gdzie właśnie rejestruje się dźwięki, to dramat. - Urządzenie się zresetowało i dwa utwory zostały pozbawione partii perkusji - wspomina Luczyk. - Byliśmy załamani! Myśleliśmy, że płyta jest nie do uratowania. O zmaganiach z technologią opowiada także Krzysztof Stagman: Najpierw nagrywali perkusję, później gitary. Bębny Locika brzmiały fatalnie. były to te słynne czarno-czerwone bębny oklejone plastrami. Puczyński miał tylko ośmiościeżkowy magnetofon, więc wymyślił, że całe bębny nagra przez triggery podłączone do sekwencera midi firmy Casio... Dzięki temu zaistniała możliwość zmiany brzmienia stopy, werbla i kotłów, ale niestety te triggery były źle założone lub kiepskiej jakości, bo ściągały też sąsiednie sygnały... W czasie kiedy nagrywane były gitary, czyściliśmy bębny, głównie ja się tym zajmowałem. to nie był komputer! Stała jakaś biała skrzynka, gdzie ręcznie przewijało się nuty w postaci numerków i krok po kroku czyściło brudy. Miesiąc takiej pracy! Ireneusz Loth: - Oddech... był pionierską płytą. Zrobiliśmy ją na ośmiu kanałach, czyli najpierw "ryba", później bębny, na dwóch śladach pozostawili blachy. Niestety nastąpiła awaria komputera, pozostały tylko punkty. Gdzie stopa? Gdzie kocioł? Gdzie werbel? Musiałem wszystko powtarzać. W studiu mieli bardzo kiepskie słuchawki, moje bębny były głośniejsze. Wiązałem więc te słuchawy jakimiś taśmami, żeby je wcisnąć do uszu tak, by słyszeć "rybę". Czasami nic to nie dawało, np. w "Bramach żądz" dwie centrale tak naparzały, że nic nie słyszałem. W takiej sytuacji poprosiłem, żeby wszystko wyłączyli i zagrałem z pamięci. Trudy nie poszły na marne. Forma i umiejętności również. Perkusyjne partie na Oddechu... stały się znakiem rozpoznawczym Lotha. Z efektów zadowolony pozostaje również Andrzej Puczyński, który sytuuje album w czołówce swojego katalogu.

Tym, którzy wytykali materiałowi z Szóstek fatalne brzmienie, prostotę kompozycji i infantylne teksty, gdzie Szatan przypominał raczej tego "z siódmej klasy" Makuszyńskiego (bo i takie porównania padały), kat Oddechem... wytrącił wszelkie argumenty. Może poza jednym... Synteza akustycznych delikatności i ostrej, thrashowej jazdy w znacznym stopniu mogła przypominać fragmenty albumu Master of Puppets Metalliki, co zresztą nie powinno zaskakiwać, szczególnie po wspólnych koncertach obu zespołów w Katowicach w lutym 1987 roku. Piotr Luczyk komentował sprawę inspiracji ekipą Ulricha z dystansem: - Te dźwięki były już w naszej muzyce wcześniej. Ja jestem człowiekiem wychowanym na klasyce, podobnie jak muzycy Metalliki, którzy w tradycyjny sposób dobierają interwały, komponują. Owszem, byłem pod wpływem Metalliki i nigdy nie przestałem, ale na pewno przez jeden, czy drugi koncert z nimi nie zmieniliśmy stylu.

 

Luczyk naznaczył wenę twórczą niebanalnym talentem i wyciął riffy, które dość szybko w polskim metalu uznano za kanoniczne. Diabelski dom cz. II, Dziewczyna w cierniowej koronie, Mag-Sex i Bramy żądz - skromnym zdaniem autora chyba najwybitniejszy utwór w repertuarze Kata. W zasadzie od początku aż do finałowego szyderczego chichotu słuchacz musi pogodzić się z sytuacją, że rzeczywiście został porwany obłędem. Wydaje się, że można odetchnąć przy Głosie z ciemności ale i tu - tuż po "zejściu do piekła" - następuje atak. Inna sprawą są teksty Kostrzewskiego, które wydają się głębsze, bogatsze w formie i pod względem idei w porównaniu z treścią 666. To właśnie tutaj Roman po raz pierwszy ujawnił fascynację twórczością Tadeusza Micińskiego. "I mówiłem dalej, jak do Epipsychidiona, który porwany obłędem chce rzucić się w wodospad mroczny podziemnego Styksu"; "Na dno czary z onyksu spadają krople krwi - cicho rozpłynął się głos magicznych zaklęć, wstrząsnął dreszcz posępnymi wieżami i głucho, bez powiewu rozchyliła się brama"; "Włodyctwo moje nie zna granic: ponad basztami bluźnierstw korona moja" - czytamy w poemacie Niedokonany. Słowa brzmią jakoś znajomo, prawda? Wnikliwa analiza tekstów z Oddechu..., szczególnie tych z motywami erotycznymi (Diabelski dom cz. II, Dziewczyna w cierniowej koronie i Mag-Sex stanowią przemyślaną trylogię, co starałem się udowodnić w książce Ucieczka od nieboskłonów), pozwala wnioskować, że również twórczość Stanisława Przybyszewskiego miała znaczący wpływ na wokalistę, który w księgozbiorze trzymał poemat Nad morzem, czy powieść Il regno doloroso, przybliżającą proces czarownic we francuskiej miejscowości Labour z 1610 roku. "Miła ma, szkoda cię / W lochu zdechniesz albo sznur na kark"... A jednak mówi się głównie o Micińskim.

Oddech wymarłych światów pojawił się w sklepach w 1988 roku, najpierw na kasecie wydanej przez firmę Polton w obrzydliwej, "galaktycznej" okładce. Dopiero rok później Pronit, a właściwie Tomasz Dziubiński, zaprosił do współpracy warszawskiego artystę Jerzego Kurczaka, który zaprojektował prawdziwie zgniły, wymarły świat pełen świętych ruin, kościotrupów i fruwających trumien. Najważniejsza jednak pozostała muzyka i teksty. Na tej płycie wyklarowało się brzmienie, skrystalizował się charakter zespołu. Z tą muzyką moglibyśmy pojechać w każde miejsce na świecie, występować przed każdą publicznością - stwierdził Piotr Luczyk. I akurat w tym przypadku trudno odmówić mu racji. Anglojęzyczna wersja Porwanego obłędem (Menaced) świadczyła o chęci podjęcia kolejnej próby zaatakowania Zachodu. Nie udało się, ale to już zupełnie inna historia...


Wypowiedzi Piotra Luczyka zostały zaczerpnięte z wywiadu dla Teraz Rocka oraz z opisu autorstwa Jarka Szubrychta do reedycji Oddechu wymarłych światów (Metal Minds Production, 2006). Pozostałe wypowiedzi pochodzą z książek Mateusza Żyły Roman Kostrzewski. Głos z ciemności oraz Metallica Poland 1987. Behind the Iron Curtain. Artykuł zawiera również fragmenty książki o historii zespołu Kat pt. Piekło i metal, której premiera miała miejsce 27 września 2023 roku i jest tematem tego wpisu.

 


Piekło i metal. Historia zespołu Kat do kupienia na stronach wydawnictwa SQN również w wielu różnych pakietach.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz