Książka pana Wichy krążyła po orbicie moich czytelniczych zainteresowań niemal tuż po wydaniu, kiedy to została obsypana branżowymi nagrodami: Paszport Polityki 2017 / Nagroda Literacka im. Witolda Gombrowicza 2018 / Nagroda Literacka Nike Czytelników 2018 / Nagroda Literacka Nike 2018. Całe to zamieszanie mojego czytelniczego świata związane było najpierw z zajawką z tylnej okładki (a dokładnie fragmentem z rzeczami i przedmiotami zmarłej matki), a chwilę później z tą jakby niedorobioną, niedokończoną, naszkicowaną ledwie okładką. Sposób wydania jako żywo przypomina rodzime książki lat 70. epoki PRL: twarda oprawa, jednokolorowe wyklejki i okładka na tyle ledwie naszkicowana, że po prostu aż widać, że obwoluta zaginęła w akcji. Rzeczy, których nie wyrzuciłem obwoluty oczywiście nie posiada. Jest to rzecz jasna zaplanowany dizajnerski zabieg. Książka miała przypominać te wydawane pół wieku temu: małe (bo wówczas wydawcy nie bali się się puszczać w obieg książek o małych rozmiarach).
Nie to co teraz - każda musi mieć co najmniej 230 stron, a że tekstu mało, to trzeba pokombinować z wielkością marginesów i czcionki oraz stopniem interlinii (u mnie szczytem takiej wydawniczej chujozy jest powieść sensacyjna pt. Psy 2.5 W imię miłości). Jak dla pierwszoklasisty; a Ty, Czytelniku, widzisz oczami myśli padające lasy: dąb pada, lipa, jak maszty upadają sosny, modrzew, klon... i buk się korzeniem nakrywa. A z każdym wielkim marginesem ich żywicą krwawisz... Pani Joanna, podobnie jak bohater Dnia świra, również pozbywała się stosu dokładanej makulatury z Gazety Wyborczej, który to dziennik kupowała regularnie i tak jak u Adama Miałczyńskiego (lat 49) świerki padały jak zimowe kwiaty.
Trochę mało u Marcina Wichy tych rzeczy... Czytałem ostatnio debiut Mery Spolsky i tam jest grubo z rzeczami po zmarłej mamie. Tylko, że Marysia się tych rzeczy nie pozbyła, a jeśli już, to w jakiejś malutkiej cząstce (to zapadające w pamięć branie na zimowe kozaki). Reszta butów leży na strychu nieużywana, bo nie ten rozmiar, ale szkoda wyrzucić. Szafa pełna ciuchów szytych przez mamę to dla Mery oaza spokoju i miejsce nagrywek kolejnych utworów. Maria zaadoptowała sterty ciuchów na sceniczny użytek. Tylko te buty... Ciągle tam leżą. A może tych rzeczy u Wichy tak mało, bo po prostu mało sobie zostawił... Reszty się pozbył, oddał ciuchy do karitasu, zaniósł płaszcze i kurtki do najbliższego szpitala psychiatrycznego (chorzy na jestestwo ludzie bardzo często po ataku lądują w takim szpitalu; w kapciach, bez jakichś sensowniejszych okryć wierzchnich, więc dary po nieboszczykach to dla nich swego rodzaju manna z nieba)... Resztę pan Wicha wyrzucił na śmietnik, może coś porozdawał, ale w książce jest w tym aspekcie bardzo tajemniczy (a ja bardzo mocno czekałem na bebechy związane z porządkowaniem przedmiotów po umarlaku).
Bo nadchodzi taki moment, w którym ostatni mieszaniec danej miejscówki reinkarnuje w trupa i wtedy przedmioty już wiedzą: czują, że wkrótce będą przesuwane. Przekładane w niewłaściwe miejsca. Dotykane cudzymi rękami. Będą się kurzyć. Bedą się rozbijać. Pękać. Łamać pod obcym dotykiem. A na koniec, jeśli rodzina je zostawi, wylądują wszystkie co do jednego w śmieciach, a później na wysypisku, lub, gdy będą miały więcej szczęścia, na jakimś pchlim targu, gdzie być może ktoś je kupi za pięć złotych, ale z reguły - niesprzedane - znów lądują w hasioku, przepadając w czeluściach na wysypisku umarłego życia. To jest jednak przede wszystkim książka o człowieku, a nie o śmieciach, które po nim zostają. Ja się bardziej na te śmieci nastawiałem...
Ale ty nie umrzesz - spytałem kiedyś.
- Umrę. Każdy umrze.
- Ale ty nie umrzesz?
- Umrę, ale dopiero kiedy nie będziesz mnie potrzebował.
Matka autora zachorowała na śmiertelną chorobę. Nie było ratunku. I choć Marcin Wicha zdecydowanie kreśli własny obraz jako postępowego liberała, to w kwestii ostatecznej oczekuje działań lekarzy względem śmiertelnie chorej mamy: Wie pani... ja też jestem zwolennikiem eutanazji... ale czy musimy zaczynać od mojej matki?
Autor zostawił sobie kilkanaście książek z matczynej kolekcji: oprócz klasyki literatury polskiej, stos książek kucharskich (w tym ta niezwykle zapadająca w pamięć radziecka z roku 1952: Kniga o wskunoj i zdorowoj piszcze) oraz całkiem sporo literatury branżowej - z zakresu kariery zawodowej Joanny Wichy - a była ona cenionym lokalnym psychologiem dziecięcym - ratowała małe duszyczki mielone bezdusznie przez system edukacji. Owe branżówki pomagały wniknąć do świata młodego człowieka nie tylko na płaszczyźnie szkolnej, ale również (a może przede wszystkim?) w umysł i motywy takiego, a nie innego patrzenia na zastaną przez młodych rzeczywistość - z próbami samobójczymi włącznie. Jednak to ta ruska książka kucharska początku lat. 50 XX wieku aż nadto jest absurdalnym symbolem egzystencji stalinowskich czasów.
ilustracje z książki Kniga o wskunoj i zdorowoj piszcze - praca zbiorowa, Moskwa 1952
Dziwna książka, z cytatem wodza na frontyspisie i kolorowymi zdjęciami. Nie można się było oderwać od tych ilustracji. Baśnie braci Grimm dla kolejnych pokoleń. Dorodne owoce i warzywa. Konserwowy groszek. Wędliny. Kurczaki. Prosiaki. Drżące kwiaty ulepione z majonezu. Puszki z rybą (w tle kuter walczy z falą, cześć marynarzom floty rybackiej). Marmury wędlin. Kolumnady parówek. Płaskorzeźby winogron. Moskiewskie metro produktów spożywczych. Najpiękniejsze były butelki alkoholi. Na nieostrych zdjęciach domalowano etykiety. Zwariowana książka z kraju, w którym babcia głodowała. Niewiele o tym mówiła. Tyle, że pojechali dobrowolnie. Że było zimno. Ślina zamarzała, zanim doleciała do ziemi. I jeszcze, że „zapomnicie” to znaczy „zapamiętajcie”.
Wspomnienie głodu i rubensowskie martwe natury. Wspomnienie mrozu i lody waniliowe. To państwo powstało z głodu. Morzyło głodem własne gubernie i miasta. Głód się zmieniał. Nasilał. Łagodniał. Oddalał i wracał. Stawał się niedoborem. Chwilową niedostępnością, przerwą w dostawie. Głód był blisko. Emerytowany potwór. Dawny prześladowca, wspomnienie minionej epoki. Ta książka to errata, z jedną tylko kolumną: „ma być”. Wskazówka. Musicie uwierzyć w każdą z tych ilustracji. Jeść obrazki. Ignorować świadectwo innych zmysłów. "Kniga o wkusnoj i zdorowoj piszcze" to podstawowa lekcja komunizmu. Nic nigdy nie udało się z niej ugotować.
No i choć matka autora jest pierwszym polskim pokoleniem urodzonym po II WŚ (które już mocno weszło w czas agonii, ale taka kolej rzeczy. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby człowiek nie umarł, więc zamartwianie się owym naturalnym stanem niewiele zmieni), to jednak jest to także opowieść o Żydach. Znów współczesna książka o Żydach z Holokaustem w tle (tym razem z babcią autora w tymże tle). A jest jakaś książka o Żydach bez Holokaustu w tle? Polecam Nowy Testament, innej nie kojarzę.
Marcin Wicha: Pewnego dnia moje dziecko spytało:
- Dlaczego była zagłada?
Niby wiedziałem, że kiedyś to pytanie padnie, ale dlaczego już teraz? Dlaczego tak wcześnie?
- Wiesz - zacząłem - Ludzie. Ludzie czasami.
- Ludzie?
- Niektórzy ludzie.
- Więc to przez ludzi?
- Przez ludzi. Tak. Ludzie ludziom. Znaczy. Czasami. W grupie. Ludzie. Czasami.
- Nie przez meteoryt?
- Meteoryt?
- Nie myślisz, że dinozaury wyginęły przez meteoryt?
- Oczywiście, że przez meteoryt.
Śmiej się w odpowiednich momentach - takie mi przesłanie w głowie zostało po przeczytaniu Rzeczy, których nie wyrzuciłem. Proza ta bardzo, bardzo mocno przypomina swoim charakterystycznym pisarstwem inną opowieść z Holokaustem w tle - Ślicznotka doktora Josefa (kurde, naprawdę nie ma współczesnej książki o Żydach bez Holokaustu w tle). Obie książki po przeczytaniu zostawiają w czytelniku takie jakby niedoczytanie, jakby trzeba było przeczytać drugi, trzeci a może i czwarty raz... I być może obydwa tytuły znów kiedyś wezmę na czytelniczy warsztat.
– Jaki ty masz bogaty język – pochwaliła przyjaciółka, której to później opowiedziała.
– Muszę tak mówić – wyjaśniła matka. – Przecież nie mogę tej głupiej kurwie powiedzieć, że jest głupią kurwą.
Prezent urodzinowy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz